Anioły i Dżiny

Muszę przyznać, że choć, jako zagorzały agnostyk, do kwestii metafizycznych odnoszę się z wielką dozą sceptycyzmu, do małej refleksji, skłoniła mnie jedna z rozmów z Samuelem z Islamabadu na temat Aniołów (on nazywa je Dżinami). Samuel wierzy w ich nadprzyrodzone moce. Dla mnie są zwykłymi, szczęśliwymi zbiegami okoliczności, ale coś jest jednak w tym wszystkim zastanawiającego.


Moze nie sprawia takiego wrazenia, ale to jeden ze wspomnianych w tym artykule Aniolow (Dzinow).


Anioły to zwykli ludzie pojawiający się z nikąd w najbardziej krytycznych momentach. Podczas mojej podróży spotkałem kilku:

Na granicy ukraińsko-rumuńskiej, gdy już robiło się ciemno, zobaczyłem znak Bukareszt: 659km (a następnego dnia miałem tam być). Spotkałem jednak kierowcę ciężarówki z Polski, który akurat jechał do stolicy kraju Draculi. Zgodził się wziąć mnie ze sobą, chociaż wcześniej mijał mnie kilka razy. Widział mnie, ale się nie zatrzymał.

- Na przejściu Turcja-Irak, idąc wzdłuż kilkukilometrowej kolejki tirów, doszło do mnie, że miałem za mało wody. W momencie, gdy w głowie zaczęła tlić mi się ta myśl, jeden z kierowców tirów, po prostu otworzył szybę i wręczył mi półtoralitrową butelkę lodowatej wody.

- Na tej samej granicy, celnicy tureccy nie pozwolili mi przejść na pieszo. Pierwszych kilku kierowców, których zatrzymałem, chciało jakieś dziwne sumy pieniędzy za przewiezienie mnie kilka kilometrów z jednej budki do drugiej. Na szczęście, zatrzymała się osoba, która wzięła mnie za darmo i załatwiła wszystkie sprawy papierkowe (a to przejście graniczne, choć przyjemne, to w praktyce latanie od jednego urzędnika do drugiego).

-  Na granicy Irak-Iran, pojawiłem się w niedzielę. Ruchu nie było żadnego - tylko mafia taksówkarska, która chciała mnie ograbić z..... właściwie tego czego nawet nie miałem :-). W końcu, podjechał do mnie jeden, jedyny, pickup. Kierowca zaproponował, że weźmnie mnie do najbliższej miejscowości (ponad 30km od granicy). Później zmienił zdanie i wziął mnie do Orumiyeh. Poza samym przewozem, udzielił mi kilku bardzo ważnych wstępnych informacji dotyczących kraju, w którym później spędziłem cały miesiąc.

- W Khandovan (Iran), wzięła mnie do swojej rodziny jedna dziewczyna. Chwilę później, zaczęło ostro padać. Wszyscy przenieśliśmy się razem do Tabrizu. Dzięki nim, nawet nie zdążyłem zmoknąć.

- W Teheranie (Iran), mój pierwszy poranek był koszmarny - głównie ze względu na kiepsko przespaną noc. Jak powietrza, potrzebowałem mocnej, czarnej kawy. W kawiarni, do której wszedłem było koszmarnie drogo. Chwilę po wyjściu, dogoniła mnie kelnerka - dała mi nie tylko dwie filiżanki prawdziwego włoskiego espresso, ale do tego śniadanie.

- W drodzę na wyspę Qeshm (Iran), stałem, łapiąc stopa w bardzo nieprzyjemnym miejscu z bardzo nieprzyjemnym towarzystem zaraz za mną. Kierowca, który się zatrzymał w krytycznym momencie, gdy towarzystwo zaczęło się robić wręcz tragiczne, poproszony o wywiezienie mnie gdziekolwiek z dala od tamtego miejsca, wziął mnie do siebie do domu na obfity posiłek i nocleg.

- W Pakistanie spotkałem Samuela, który zawiózł mnie z Lahore do Islamabadu, pokazując atrakcje schowane po drodzę i pozwalając postrzelać z kałasza :-). Poza tym, przygarnął mnie do siebie na święta Eid, na czas których dał mi tradycyjny, pakistański, Shelwar Khameez, całą masę jedzenia i bardzo cennej lekcji dotyczącej kultury Pakistany. Udzielił mi też rad i wskazówek dotyczących Karakorum Highway.

- Na Karakorum Highway, w Pakistanie, wszyscy, którzy udzielili mi pomocy, pojawiali się w niemal krytycznych chwilach.

- Nie miałem pieniędzy na autobus Sost (Pakistan) - Taszkurgan (Chiny); miałem cichą nadzieję, że albo uda mi się znaleźć bankomat, albo będę musiał wracać do Gilgit po gotówkę. Na szczęście, dzień przed przekroczeniem granicy, zatrzymało się dwóch Austriaków, którzy wynajęli dla siebie całego busa i jechali akurat do Chin.

- W Chinach pojawiłem się bez grosza. Do najbliższego bankomatu od przejścia granicznego miałem ponad 500 kilometrów (400 kilometrów od Taszkurganu). Z Mannfredem i Niko, rozstałem się w punkcie chińskiej odprawy paszportowej dzień wcześniej. Zastanawiałem się co dalej. Postanowiłem po prostu łapać stopa, bez wody, bez jedzenia na drogę i bez papierosów! Osoba, która się zatrzymała, zabrała mnie do Kaszgaru, nakarmiła, dała dach nad głową i...... fajki :-). Dobry start w nowym kraju :-).

Oczywiście, po drodzę spotkałem o wiele więcej "Aniołów". Żeby sobie przypomnieć wszystkich, musiałbym spędzić nad klawiaturą dobrych kilka godzin, a za oknem mam pięknie oświetlone suszarnie winogron, które chciałbym zobaczyć z bliska jeszcze za dnia. Nie wiem czy można wiązać te zdarzenia z czymś nadprzyrodzonym, czy są jedynie łutem szczęścia. Doprowadziły mnie jednak do wniosku, że nie warto mieć za dużo. Wystarczy jeśli nasze podstawowe potrzeby są spełnione - wtedy, tak na prawdę, niczego nam nie brakuje - a wszystkie "dodatki" to zwykła próżność (no, może w moim przypadku poza fajkami bo mój organizm traktuje potrzebe palenia na równi z jedzeniem i piciem).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz