Azjatyckie wampiry.


Czerwone usta i pokryte czarno-karmazynowym osadem mocne zęby oraz szkarłatne plamy na chodniku to popularny widok w tropikalnych regionach Azji.  


W dzień odpoczywają. Nawiedzają w nocy.  Atakują z nienacka. Niepostrzeżenie wbijają ostre kły w najcieplejszą z tętnic. Pochowane, zapomniane, wyklęte, chore dzieci Judasza, Tepesza, Ossenfeldera, Stokera. Nie straszne im upadki z wysokości, rany cięte, złamania. Boją się słońca, krzyży, czosnku, osinowych kołków i srebrników. Chodzą po ziemi, wiecznie spragnione kojącej ból półistnienia niczym wino, świeżej krwi. 

Selamat malam, usłyszałem damski, zachrypnięty głos. Rozejrzałem się uważnie dookoła. Jedynym żywym stworzeniem, które rzuciło mi się w oczy był podrywający się do biegu w stronę, oświetlonych blaskiem pełni księżyca, bambusowych chat szczur.  Tupot kroków szczura, na chwilę zagłuszył szumiące na wietrze korony palm kokosowych. Nie chcąc mu wejść w drogę, zacząłem iść w przeciwnym kierunku. Selamat malam, powtórzył, tym razem głośniej, cienki, wysoki, mocno zachrypnięty głos. Selamat malam, odpowiedziałem mając nadzieję, że uda mi się wreszcie ustalić skąd dobiega.  Datang ke sini, odpowiedział głos. Ke sini mana? Zapytałem, zastanawiając się czy pochodzi od osoby, do której należał cień machającej w moim kierunku, kościstej ręki. Sini, usłyszałem.  Głos i cień wydawały się do siebie pasować. Mijając wbite ciasno obok siebie w ziemię bambusowe listwy i rozłożone tuż obok nagrobka ceraty z suszącym się goździkiem, podszedłem w stronę ciemnej sylwetki siedzącej przy skaczącym w lampie plitu płomieniu. Silakan duduk, powiedział głos. Usiadłem na wykonanym z drewna kokosowego, masywnym taborecie. Podnosząc wzrok od karmazynowych plam na szarym piasku, w świetle lampy, zobaczyłem smukłe, żylaste dłonie wychudzonej kobiety w bardzo podeszłym wieku. Spojrzałem w czarne jak dwa kawałki węgla, okrągłe oczy. Po chwili, brwi pomarszczonej twarzy uniosły się lekko ku górzę a przyjmujące wyraz uśmiechu,  szkarłatne usta, odsłoniły pokryte czarno-purpurowym osadem zęby. W ciągu niespełna sekundy, uporządkowałem w głowie wszystkie elementy układanki, uświadamiając sobie nagle, że nierównomiernie rozłożona na matowych ustach czerwień  nie pochodzi od niezdarnie użytej pomadki. 


Nieodłącznym elementem ogrodów wielu floreskich domów jest nagrobek. 


Czy się stoi, czy się leży; czy się wierzy, czy się nie wierzy, hybrydy zwane wampirami istnieją jedynie w ludowych przekazach, poezji, literaturze pięknej, grach komputerowych i filmach. Nawiedzający nocami park elegant w długim płaszczu, prędzej rozchyli jego poły eksponując muskulaturę niż zamieni się w nietoperza.  Stojące przed niemal każdym floreskim domem nagrobki czy czerwone plamy na wydeptanym w kambodżańskiej dżungli szlaku mogą budzić grozę. Szczególnie, jeśli za plecami pojawi się jeden z najpowszechniejszych widoków Azji - czerwone usta z ostrymi zębami żującymi sumiennie betla. Betel to jedna z najpopularniejszych, legalnych używek tropikalnych regionów Azji. Tylko nie połykaj, powiedział ubrany w salwar khameez, pakistański kramikarz zawijając sprawnie w, posmarowany od wewnętrznej strony mlekiem wapiennym , liść pieprzu betlowego, rozdrobione w moździerzu pestki palmy areki, odrobinę tytoniu i przyprawy. Co to jest?, zapytałem. Paan, odpowiedział wyszczerzający w uśmiechu czarne zęby sprzedawca. Ale co mam z tym zrobić? No jak to co? Żuć to
  
Zacząłem rozwijać liść. Nie tak, krzyknął kramikarz. Liść też, dodał. Wziąłem do ust całość. Miałem wrażenie jakbym poczuł na raz wszystkie smaki ze zdecydowaną przewagą gorzkiego i ostrego. Wystarczyło mi kilka sekund by poczuć mocne palenie ostrych przypraw i wypluć całą biało-czerwonawą maź do odkrytego kanału. Zakręciło mi się w głowie, zaczął boleć mnie brzuch a moje ubrania zrobiły się mokre od potu. Usiadłem. Co to do cholery jest? Zapytałem Faizana. Paan, odpowiedział spokojnie. Ale nie powinieneś tego żuć. Raz, że Ci zabarwi zęby na czarno a usta i język na czerwono. Dwa, że uzależnia i ryje czaszkę. Trzy, że możesz się asmy i raka nabawić.  A teraz, słuchaj mnie.... szybko. Nie odwracaj się tylko idź. W prawo! . 


Po pamiętnej wizycie na bazarze w Karachi, z betlem mijałem się jeszcze wiele razy na południu Chin, w Hong Kongu, Wietnamie, Kambodży, Laosie, Tajlandii, Singapurze i Malezji. Widząc plujące na czerwono staruszki, co jakiś czas miałem ochotę spróbować. Do czego to służy? Zapytałem znajomą Wietnamkę. Tradycja. Nie byłoby betla bez pestek areki i liścia betlowego liścia. Ale teraz tylko starsi żują. Ja nie chcę mieć czarnych zębów, odpowiedziała. Wykazujący lekko psychodeliczne działanie betel to symbol nierozerwalnej miłości. Zgodnie z wietnamską tradycją, jednym z darów wręczanych przez pana młodego rodzicom panny młodej są liście betla i pestki areki. Tajowie, betla nazywają mak. Guma do żucia dla białasów, z koleji, to dla nich mak falang. Zgodnie z tradycyjną medycyną kantońską, ma on odkażać jamę ustną i zabijać pasożyty przewodu pokarmowego. Właściwości betla wykorzystują nie tylko bezfluorowe pasty do zębów, ale również Kamasutra



Dla wielu, betel to symbol nierozerwalnej jedności. Bez liści betla i pestek areki, nie byłoby żucia. 

Widząc floreskich farmerów wspinających się na blisko trzydziestometrową palmę by zebrać niewielkie, gorzkawe, niejadalne orzeszki, usiadłem obok 95-letniego Mattiasa zawijającego w połyskujące liście pieprzu betlowego zanurzone w wapiennej paście rozdrobnione w moździerzu pestki:

- Dlaczego to żujecie? 
- Odpręża, dodaje siły, odświeża oddech. 
- Ale zęby barwi. 
- To co z tego, że barwi? Barwi i wzmacnia. 
- Niezdrowe, słyszałem. 
- Jakie tam niezdrowe? Mam 95 lat i żyję. Betla żuję codziennie, kilka razy dziennie. Zawsze przed wyjściem na plantację. Bez betla, nie wiem czy mógłbym pracować. A poza tym, jak tak bez betla można.... w towarzystwie? Kawa i betel muszą być. 

Spróbowałem po raz kolejny. Gorycz i kwaskowatość bardzo szybko zastąpiła orzeźwiająca różnorodność wzajemnie się przeplatających nut pieprzowych. Po kilku minutach, moje usta zrobiły się pełne lekko palącej śliny. Tylko nie połykaj, przypomniały mi się słowa kramikarza z Karachi. Za przykładem Mattiasa i jego żony, chowając betla pod język, wyplułem gęstą, czerwoną maź tuż obok suszących się w palącym słońcu ziarenek kawy. Po kilku ruchach szczęki, wszystko zrobiło się bardziej wyraziste i klarowne, temperatura zaczęła mi być obojętna a wdech pełną piersią nabrał nowego znaczenia. 
 
- No. To teraz do roboty, powiedział spluwając na czerwono Mattias i po krótkim biegu na przełaj tarasów ryżowych, ze zwinnością gekona zaczął wspinać się po pionowej ścianie dżungli. 


A wampiry? No cóż, chociaż wierzy w nie cały świat, niestety, nie istnieją. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz