Nie ma jak.... u mamy.


Godzina 19 w Tad Lo - małej wiosce otoczonej kilkoma zjawiskowymi wodospadami. Na nieoświetlonych uliczkach już pusto. Wszyscy backpackerzy, których w dzień nie brakuje w lasach, na okolicznych plantacjach kawy i nad brzegami rwących strumyków, gdzieś się rozproszyli. Może po bungalowach? Nieee.... tam nokogo nie ma. Może po jadłodalniach? Nie - można przejść całe Tad Lo i wszystkie knajpy o tej porze będą już puste. Wszystkie? Niekoniecznie.


Gdzieś z oddali docieka kakofonia rozmów. Ciągnąc dźwięki jak Nić Ariadny, spragniony towarzystwa wędrowiec dotrze do... swoistej oazy. Podczas gdy w innych lokalach już zgasło światło, u Mamy życie dopiero się zaczyna. Mama nikomu nie odmówi wolnego miejsca przy stole. Zmęczonych przyjmie do domu na noc. A jeśli miejsca brakuje? Coś się zawsze dostawi. A co, jeśli dużo ludzi przy stołach siedzi? Zawsze można je połączyć i siąść przy dużym, grupowym posiłku. Wtedy, z osobami obok nawiązywane są ciągnące się godzinami rozmowy na każdy temat. Po rozstaniu, pozostaje zazwyczaj niedosyt informacji w stylu Jak on/ona ma tak, w ogóle, na imię? Restauracyjka Mamy to fenomen. Już w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od Tadlo, na hasło Mama, zostanie wskazana nam właściwa droga. Do mamy ściągają pielgrzymki odwiedzających Płaskowyż Bolaven. To nie tylko azyl na noc za niewiele ponad dolara za podwójne, szczelnie osłonięte moskitierą, łóżko w dormitorium. To również azyl dla strudzonych trekingami, pływaniem, wspinaczką skałkową i innego rodzaju wysiłkami fizycznymi podróżnych.

Bo gdzie indziej w Laosie można na śniadanie zamówić naleśniki większe od głowy, obfitcie polane czekoladą, słodkim skondensowanym mlekiem i, do tego, przyozdobione bananami, ananasami, czy innymi owocami, które akurat Mamie wpadną pod rękę? Gdzie indziej, w ramach jednej porcji ryżu dostaje się trzy? Jeden posiłek w wykonaniu Mamy, w zupełności wystarcza na cały dzień. I pomyśleć, że wszystko przychodzi do nas świeże, prosto z kuchni, podane na gorąco i kosztuje tylko.... 1 dolara. Albo w ogóle nie kosztuje. Mama nikomu, bowiem, nie liczy. To głodomór musi sam pilnować rachunku a jak sypnie grubą forsą, zostanie odesłany by rozmienić. A jak się nie uda to później; to jutro. A jak nie jutro to kiedy indziej. Przecież nikomu się nigdzie nie spieszy się, prawda?


Jeśli zaś ktoś ma specjalne potrzeby...? Nic nie jest niemożliwe. Zarówno wegetarianie, weganie, jak i amatorzy krwistych steków znajdą tu coś dla siebie. Jest również ukryta oferta dla potrzebujących pomocy przy poszukiwaniu kamienia filozoficznego. Wystarczy tylko zapytać i już mama przyniesie z zaplecza woreczek jakiegoś zielonego suszu. Zielony nie odpowiada, to i przetwory makowe się znajdą. Nie można Mamy nazywać, jednak, zwykłym dilerem. O nie!. Tu się nic nikomu na siłę nie podaje. Mama zawsze przypomni o konsekwencjach. Ba - o ile, na niektórych przymknie oko, o tyle, innych porządnie skrzyczy. I nic, że czasami trzeba czekać ponad godzinę. Nic, że czasami pomylą jej się zamówienia i zamiast ryżu dostaniemy szklankę soku. Nic, że nie zawsze na trzeźwo, trzeba bawić się w matematyka i pamiętać co się zamawiało. Do restauracji Mamy ciągną tłumy zgłodniałych przyjezdnych. Pomyłki, przeważnie traktowane są z uśmiechem na ustach a poślizgi czasowe jakoś przebolewane. Wiele osób, do Tad Lo przyjeżdża zobaczyć wodospady i udać się w dalszą podróż po Płaskowyżu Bolaven. Zdecydowana większość z nich, osiada tutaj na kilka dni, odnajdując skrawek, jakże rozproszonej po świecie Nibylandii. Bo przy takim jedzeniu, wśród takich widoków i w takim towarzystwie to tylko żyć, żyć i nigdy nie umierać. Choć właściwie to nigdy, wydaje się być cholerną kupą czasu.


Czyżby Tad Lo było skrawkiem rozproszonej po świecie Nibylandii?

Mama, dając dużo i biorąc w zamian mało, stała się monopolistą wśród lokalnych restauratorów, których w okolicy nie brakuje. Swój sukces kwituje skromnie: "Po prostu, lubię gości".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz