Solidarność


Pożar. Straży pożarnej nie chce się kiwnąć palcem. Co robić? Działać!


Chińczycy opanowali sposób, dzięki któremu mogą się szybko bogacić, awansować i przejmować kontrolę nad światem. Włosi, określili by go mianem, cosa nostra (nasz interes). Nie mia, nie tua, tylko nostra, wspólna. Coś potrzeba? Pomożemy ale Ty też będziesz musiał nam kiedyś pomóc. Korupcja po chińsku? Sama przyjemność. Wystarczy poprosić: znam kogoś kto zna kogoś kto zna kogoś kto może załatwić. Pieniądze? Mile widziane, ale nie zawsze potrzebne. A jak nie ma? Jak nie ma to zrobimy tak by były. Ewentualnie, damy co potrzebne. Cosa nostra wyryta jest w świadomości Chińczyków do tego stopnia, że o przysługi zwrotne nie trzeba się dopominać. Silidarność. Nie jako hasło. Nie na plakacie. Nie od święta. Na codzień.
  
Na pierwszy rzut oka, Indonezja wydaje się być chaotyczna i całkowicie zdezorganizowana. Kolejki, w których o miejsce trzeba walczyć rękami i nogami. Urzędnicy, których decyzja zależy od ich aktualnych widzimisiow. Ruch uliczny przypominający grę "Destruction Derby". Zawiła, skomplikowana i nigdzie nie rejestrowana biurokracja, która sama zjada swój ogon. Czas, który nie istnieje i plany, które nagle są anulowane lub zmieniane. Z pewnością, Indonezyjczykom do pełnej implementacji cosa nostra jeszcze nieco brakuje. Nie mniej, jednak są na dobrej drodzę. 
  
Krzyk, pisk. Przez okno zobaczyłem setki wybiegających na ulicę ikatów. Zaraz za uczniami, ledwo nadążający nauczyciele. Dzwonek? Wyjrzałem z sali i zobaczyłem chmurę dymu.
 
- Coś się pali.
- No, coś się pali. 
-Może trzeba im zgłosić? Zapytałem pokazując palcem na budynek straży pożarnej, z którego w ciągu ostatniej godziny nikt nie wyszedł. 
- Nie ma po co. Oni wody nie mają. 
- Jak to? Straż pożarna, pożar i nie mają wody? 


Tego bym się nie spodziewał. Pora sucha we wschodniej części Flores zaskutkowała suszą. OK ale kto jak kto, ale straż pożarna wodę powinna mieć zawsze. 

Zebrałem moją grupkę razem i, przyspieszonym krokiem, udaliśmy się do miejsca, z którego w górę unosiły się kłęby dymu. Ze zdumieniem, obserwowałem jak indonezyjski chaos zmienił się nagle w szwajcarski porządek.
Niepisana hierarchia - samce i samice alfa, w naturalny sposób przejęły kontrolę nad samcami i samicami beta. Nie miało znaczenia czy mundur czy wytarty T-shirt. Obecni na miejscu policjanci, bowiem, wydawali się jedynie wspomagać długi szereg osób podający sobie z rąk do rąk wiadra pełne wody.


Znalazła się i woda. 
  
Ci, którzy nie załapali się do wężyka, wynosili na ulicę dobytek poszkodowanych rodzin oraz sprzęt z pobliskiego meczetu i kościoła.  Inni nieśli w bezpieczne miejsce płaczące dzieci. Nagle, tłum rozstąpił się by ustąpić miejsca cysternie z wodą. Nie rządowej. Prywatnej. Jednej z tych, które dowożą słodką wodę z innych części wyspy by uzupełnić prywatne i publiczne studnie i zbiorniki. Zanim kierowca zdążył wysiąść z kabiny, wąż już znalazł się na dachu. Walka z pożarem trwała około trzydziestu minut. Sprzątnięcie zabezpieczonych na ulicy sprzętów, znacznie mniej. Ktoś by pomyślał, okazja dla oportunistów. Nic z tych rzeczy. W Indonezji, z plądrownikami rozprawiają się osobiście duchy. Cały inwentarz poszkodowanych rodzin trafił z powrotem na swoje miejsce a szkody, wspólnymi wysiłkami, zostały naprawione w ciągu najbliższych dwóch dni. 


Okazja dla oportunistów? W Indonezji, z plądrownikami rozprawiają się osobiście duchy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz