CZĘŚĆ DZIEWIĄTA

CZĘŚĆ DZIEWIĄTA: ANIOŁY I DEMONY

W OSTATNIEJ CHWILI

Pojawiali się i znikali. Nagle wyłaniali się z oparów wilgotnej mgły unoszącej się na linii brzegowej Zatoki Perskiej. Nie wiem czy celowo czy zupełnie przypadkiem, najpierw czekali na krytyczny moment. W potrzebie, zawsze można było na nich liczyć. Powiedziałem o nich znajomemu z Pakistanu – również podróżnikowi. Osobie zaufanej, z pełnym bagażem doświadczeń. Dobrze wiedział o czym mówię. Sam, spotkał ich o wiele wcześniej niż ja. Wyjaśnił mi, że są to dżiny, ale zachowaniem, przypominają anioły. Często, przyjmują postać ludzi. 

MUSTAFA – INŻYNIER.


Z dwóch równoległych dróg, wybrałem tą złą. Na mapie wyglądały podobnie. Jedna biegła wzdłuż Zatoki, druga, równoległa do pierwszej, nieco na północ od wybrzeża. Dopiero kiedy patrzyłem w pustkę, na końcu której droga, na której stałem, stopniowo zwężając się, dotykała horyzontu, jakby właśnie zderzenie z nim czekało na kierowców u jej kresu. Zorientowałem się, że coś jest nie tak. Zacząłem iść w stronę domków, które widziałem nieopodal. Miałem przy sobie tylko jedną butelkę wody, którą dał mi wcześniej Reza. W wiosce, zobaczyłem, że nikogo nie ma na ulicy. Nie było kogo poprosić choćby o łyk niezbędnego do życia płynu. Zastanawiałem się co mogło być tego przyczyną. Ramadan czy palące słońce, skutecznie zniechęcające do wychodzenia z zacienionego pomieszczenia. Zapukałem do jednych drzwi. Bezskutecznie. Zapukałem do drugich. To samo. Pocąc się obficie, postanowiłem przeczekać najgorętsze godziny w cieniu palm daktylowych. Schroniłem się pod rozłożystymi liśćmi tylko po to by, za chwilę, przejść przez pustą jezdnię i pokierować się w stronę morza by schłodzić się w wodzie. Nie doszedłem. Im bliżej wody, tym powietrze robiło się coraz gęstsze i cięższe. Nad samym brzegiem, stałem w słonych oparach. Wróciłem do drogi. Przez chwilę patrzyłem na żółte, pokryte drobnym piaskiem, przyjmujące rozmaite kształty, w tym kwiatów, drzew, grzybów, formy skalne. Próbowałem sobie wyobrazić, co miała na myśli natura zostawiając na nic ciekawe i przykuwające wzrok płaskorzeźby. Wydawało mi się oczywiste, że skały, które widziałem przed sobą, dawniej, stanowiły dno morza. „Zabawne – taka wilgoć a przede mną pustynia”. W istocie, na wybrzeżu Zatoki Perskiej, latem, wyraźnie można odczuć granicę obejmujących się wzajemnie mikroklimatów – skrajnie suchego i skrajnie wilgotnego. Jeszcze nie tak dawno, wyrabiałem sobie nowe nawyki na suchej i gorącej pustyni.  Dzień wcześniej, doświadczyłem największej wilgoci, jaką w życiu, nie tylko czułem, ale również, widziałem. Z oddali, zauważyłem nadjeżdżającego Paykana.
- Co Ty tutaj robisz? Chcesz paść? Zapytał mężczyzna z gęstymi, szpakowatymi wąsami, wyraźnie zarysowanymi zakolami i szczupłym nosem.
- Nie spodziewałem się, że może być aż tak gorąco. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się również, że nie będzie gdzie znaleźć wody do picia.
- Dziwisz się? Jest lato, jest Ramadan. Czego się spodziewałeś?
- Samochodów na tej drodze.
- Tędy nikt nie jeździ. Powinieneś był jechać przez Khormooj. Tam jest nowiutka trasa. Teraz, wszyscy tamtędy jadą. Gdzie Ty, tak w ogóle jedziesz?
- Bander Abbas.
- Tak daleko w taki ukrop. No ładnie, synu, ładnie, przez chwilę, poczułem się jak dziecko dostające burę za ognisko w salonie. – Zabiorę Cię do domu. Musisz trochę odpocząć.
Mustafa, zjechał kawałek od miejsca, z którego mnie zabrał. Wprowadził mnie do przestronnego wnętrza swojego domu, w którym dodatkowe wrażenie przestrzeni dawał połączony jedynie kolumnami i barkiem, minimalistycznie urządzony salon z kuchnią. Do chwili, w której wymacał na wewnętrznej stronie drzwi włącznik światła, w środku, panowały egipskie ciemności. Od razu po zdjęciu przed progiem butów i postawieniu pierwszego kroku w domu, chwycił za pilota i włączył klimatyzator. Pokazał palcem na wielki dywan w odcieniach czerwieni i beżu z luźnymi frędzlami na krawędziach. Usiadłem w najbardziej kulturalny sposób, w jaki potrafiłem. Mustafa zajął się uchylaniem masywnych rolet antywłamaniowych. Światło energooszczędnych żarówek ustąpiło miejsca znacznie mocniejszemu światłu słonecznemu. Sięgnął do lodówki. Postawił przede mną talerzyk daktyli i, oprócz butelki wody, kilka różnych napoi – malutki koncentrat z witaminą C, bezalkoholowego Istara, i parę małych kartoników z sokami w różnych smakach. „Częstuj się”, powiedział, sam odpalając papierosa. Zakładając, że skoro pali to nie pości, nie miałem żadnych osobistych obiekcji by opróżnić, niemal jednym łykiem całą, półlitrową, butelkę wody. Zamieniliśmy kilka słów.
- Przepraszam Cię. Jestem zmęczony a za godzinę muszę znów wracać na ten ukrop. Muszę się zdrzemnąć. Jeśli chcesz, możesz odpocząć trochę u mnie.
- Dziękuję bardzo, ale nie mogę. Chciałbym juro być w Bander Abbas. Goni mnie nieco czas wizy.
- Jak wolisz, ale uważaj na siebie. Zawsze możesz tutaj wrócić jakbyś czegoś potrzebował. Tutaj jest mój numer telefonu. Proszę. Weź to, powiedział Mustafa, wsuwając mi do torby puszkę Istara, małą butelkę wody i koncentrat z witaminą C.

ANONIMOWY TAKSÓWKARZ.


Znów, przez długi czas, nikt nie chciał przejechać. Kilka godzin, robiąc krótkie przerwy, szedłem powoli po poboczu. Z kolejnymi kilometrami, moje kroki, zaczęły przyjmować różne kierunku. Wczesnym popołudniem znów, musiałem rozplanować sobie w czasie, ile wody mogę w kolejnych godzinach przyjąć. Z planu, nie udało mi się wywiązać. Nie mogłem znaleźć cienia a moją skórę parzyło pełne słońce. Zobaczyłem mroczki przed oczyma. Przycupnąłem w miejscu, w którym stałem i wypiłem resztkę wody, którą miałem. Na płaskiej jak stół i prostej, sprawiającej wrażenie ciągnącej się w nieskończoność, drodze, wypatrywałem tęskno czegokolwiek co miałoby jakieś koła. Przestałem już mieć nadzieję na zatrzymanie samochodu. Odpowiadały mi nawet wrotki. Oczywiście, w komplecie z wrotkarzem lub wrotkarką. Istniałoby wielkie prawdopodobieństwo, że taki amator sportu w ekstremalnych warunkach miałby przy sobie coś do picia. Nie mając już ani kropli, zacząłem nucić sobie piosenki o wodzie.
Przetarłem ze zdziwienia oczy widząc szarą kropkę. Wyłoniła się nagle zza horyzontu i stopniowo, zaczęła się powiększać i zmieniać kształt. Samochód to czy wrotkarz? A może miraż? Samochód! Samochód! Zacząłem machać ręką tak energicznie jak tylko potrafiłem i wyszczerzyłem zęby w najszerszym uśmiechu jaki tylko potrafiłem z siebie wydobyć. Zapał przeszedł mi jak kształt przybrał formę Peugeote’a 405, na którego dachu pojawił się żółty szyld taksi.
- Pool nadaram, powiedziałem. Szczupły, łysiejący, wysoki kierowca pokazał dłonią na siedzenie pasażera i uśmiechnął się i zapytał dokąd jadę.
- Bander Abbas, odpowiedziałem. Kierowca znów gestem, zaprosił mnie do środka.
- Pool nadaram. Kierowca uśmiechnął się, pokiwał głową i zaprosił kolejny raz do środka.
Wsiadłem. Ruszyliśmy. Kiedy wskazówka prędkościomierza, stanęła na liczbie  sto czterdzieści, miałem wrażenie, jakbyśmy stali w miejscu. Droga była idealnie równa i prosta a pasy połączyły się w jedną całość. Po raz kolejny rozejarzałem się dookoła. Z lewej strony miałem pustynię, z prawej morze. Po lewej, suche jak pieprz powietrze, po prawej, rozproszone w drobinkach wilgoci światło słoneczne. Przedstawiłem się mojemu kierowcy. Odpowiedział jedynie uśmiechem i zwrócił wzrok spowrotem w stronę znikającej pomiędzy kołami białej linii. Przez cały czas jazdy, nie odezwał się ani razu. 

IRAN TO (NIE) KRAJ TERRORYSTÓW.


Nawet krótkie, kilkuminutowe spotkanie może zapaść w pamięć na bardzo długi czas. Czasem, dwa zdania potrafią wryć się w otchłań szarych komórek mózgowych i zostawić w nich trwały ślad. Zdania wypowiedziane dla żartu, lecz niosące ze sobą bolesną prawdę.
Szeroka ulica. Pedantycznie zagospodarowany pas zieleni z eksponującymi swoje wdzięki palmami daktylowymi i zielonymi drzewkami. Zacząłem iść przed siebie w stronę wylotu z miasta rozglądając się za wodą. Dwóch wsiadających do samochodu policjantów zapytało czy mogą mi jakoś pomóc. Na moją prośbę o coś do picia, zawieźli mnie do sklepu i wyposażyli w półtoralitrową butelkę wody. Usiadłem na pomalowanym na żółto i czarno krawężniku. Tuż przy głównej ulicy. Przez chwilę, miałem wrażenie jakby z opóźnieniem docierały do mnie pozdrowienia nielicznych przechodniów. Na chwilę, zapomniałem o szacunku wobec świętego miesiąca. Nie miałem siły szukać miejsca, w którym w odosobnieniu mógłbym zwilżyć obolałe od suchości gardło. Nie miałem siły nigdzie iść. Każdy wdech, wydawał się nie dawać wystarczającej ilości energii potrzebnej do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Odkręciłem nakrętkę. Przystawiłem gwint butelki do ust. Przechyliłem. Kątem oka, zauważyłem jak znajdujący się za mną kramikarz podszedł w moją stronę i, obok prawego uda, postawił mi plastikowy kubek. Nie skorzystałem. Nie odsuwając ust od butelki, skinąłem jedynie lekko głową. Z każdym zachłannym łykiem, czułem kolejną falę przeciskającego się przez moje pory potu. 
Odsunąłem pustą butelkę. Dźwignąłem się z krawężnika i ruszyłem w stronę stojącego nieopodal kosza na śmieci. Gęste powietrze, ciężki oddech. Piekącymi oczami, zacząłem rozglądać się za skrawkiem cienia.
Pojawił się nagle, za moimi plecami. Zawołał. Nim zdążyłem się odwrócić, chwycił mnie za ramię i lekko, lecz zdecydowanie, pociągnął do białego Peugeota 206. W lusterku, dostrzegłem odbicie jego eleganckiego garnituru i karmazynowy odcień szminki na ustach jego żony. „Musimy Cię stąd zabrać. Mój brat jest nauczycielem języka angielskiego. Jedziemy do jego szkoły. Musisz go poznać”, wyjaśnił. Znów poczułem suchość w ustach. Nie mogąc wykrztusić z siebie słowa, skinąłem jedynie twierdząco głową. W kącikach odbijających się w lusterku oczu, pojawiły się wywołane, najprawdopodobniej, uśmiechem zmarszczki. Szeroki parking za murami ozdobionymi kolorowymi rysunkami przedstawiającymi karykatury postaci bajek Disney’a. Klimatyzowany sekretariat. Białe ściany, biurka z drewna w jasnym kolorze. Gromadka dzieci opuściła pracownie. Mimo widocznego entuzjazmu, kakofonia wysokich „hello”, zaczęła mi wiercić dziurę z jednego ucha do drugiego. Krzepka postura. Łagodne rysy twarzy spruszonej przystrzyżonymi krótko włosami. Na mój widok, uśmiechnął się i wręczając mi butelkę wody, która jak gdyby nagle, bez żadnej przyczyny, pojawiła się w jego dłoniach, rzucił na przywitanie:
„ Co Ty tutaj robisz? Chcesz się zabić? Dla nas jest tu za gorąco. My sami nie wychodzimy o tej porze na zewnątrz, a co dopiero Ty; przybysz z kraju północy? Siadaj. Trzymaj wodę. Jeszcze nam tutaj padniesz i znów, w tej waszej telewizji, powiedzą, że Iran jest krajem terrorystów”.

MAZYAR – INŻYNIER.


„Uważaj na siebie. To nie są najbezpieczniejsze okolice.” Powiedział ubrany w szary turban i granatową, elegancką, luźną pelerynę, mężczyzna z gęstą brodą. „Możesz się zatrzymać tutaj, w meczecie i ruszyć dalej jutro rano”, dodał, przesuwając w palcach koraliki tasbihu i pokazując na niewielki meczet, na którego placyku gromadka ubranych na biało chłopców, bawiła się po wieczornej modlitwie. (tasbih – muzułmański sznur modlitewny składający się z 33 do 99 koralików. Atrybut większości wierzących Muzułmanów, używany zarówno do aktywnego wyliczania „99 pięknych imion Allaha” jak i w celach ozdobnych). Podziękowałem. Nie przeszkadzała mi późna pora. Przeciwnie, po zmaganiach z pustymi drogami w upalny dzień, wydawało mi się, że noc będzie moim sprzymierzeńcem. Miałem nadzieję, że nie tylko będzie lżej podróżować, ale również łatwiej kogoś zatrzymać. „Skoro w dzień, drogi były puste to pewnie dużo samochodów będzie przejeżdżać tędy w nocy”, myślałem. Ostrzeżenia o rzekomym niebezpieczeństwie, potraktowałem po macoszemu. Na tym etapie, Iran, jawił mi się jako jedno z najbezpieczniejszych miejsc na ziemi, w którym jeśli miałoby się coś stać to byłoby efektem wielokrotnych, głośnych i wyraźnych próśb o guza. Widząc zatrzymujący się samochód, podziękowałem Mulli (Mulla – tytuł używany w Iranie do określania muzułmańskiej klergii) za propozycję gościny. „Nie możemy Cię wziąć. Zjeżdżamy tutaj do wioski. Przykro nam. Do Bander Abbas aż nie jedziemy”, powiedział zza opuszczonej szyby kierowca granatowego Samanda, zapraszając na nocleg do swojego domu. Kolejny raz odmówiłem, w nadziei, że uda mi się zaoszczędzić trochę czasu przejeżdżając dalej na wschód nocą. Odjechał by, po chwili wrócić z foliową torebką, którą podał mi nie wysiadając z samochodu, życząc mi szczęśliwej i bezpiecznej podróży. „Przepraszam, że nie możemy więcej dla Ciebie zrobić.”. Od razu otworzyłem puszkę gazowanego napoju znajdującego się w torebce. Zanim zdążyłem otworzyć opakowanie z chlebem, usłyszałem klakson cofającego na poboczu w moją stronę samochodu.
- Powinieneś znaleźć sobie żonę. Widzisz, rodzina to podstawowa komórka społeczeństwa. Od małżeństwa się zaczyna, powiedziała prowadząca samochód kobieta z wyraźnym, zbyt białym, niepasującym do karnacji makijażem na twarzy. Siedzący na fotelu pasażera młody mężczyzna pokiwał zgodnie głową.

Nagle, stojące na tle pomarańczowego nieba, ostre sylwetki skalistych gór nabrały intensywnie czarnej barwy i wyraźnego kontrastu. Zbliżając się w stronę miejsca, w którym noc wydawała się ustępować miejsca dniu, dojrzałem ziejące niespokojnym, niebiesko-żółtym płomieniem liczne kominy oświetlonych punktowymi światełkami rafinerii, które mijaliśmy.


- Mój mąż pracuje w jednej z tych rafinerii. Za chwilę będziemy musieli zjechać i Cię wysadzić. Niestety, nie będę jechać w Twoją stronę. Na pewno poradzisz sobie dalej?
- Na pewno, proszę Pani. Dziękuję bardzo.
- Proszę bardzo. Tylko uważaj na siebie, proszę.
Znalazłem się na skrzyżowaniu, na którym jedynym źródłem światła była latarnia. W chwili gdy opuściłem białą Sabę Saipę, przyciągnąłem uwagę stojących pod płotem mężczyzn o bardzo ciemnej karnacji z gęstymi, czarnymi wąsami i kruczo-czarnymi włosami. Lekki wiatr, delikatnie unosił wybrane przez siebie fragmenty ich luźnych, długich do kolan, kolorowych koszul. Powolnym krokiem, zaczęli zbliżać się w moją stronę. Pod ich gęstymi, krzaczastymi brwiami, zauważyłem mętny wzrok, podobny do wzroku osoby niewidomej. Rzuciłem okiem w stronę drogi. Pustka. „Akurat teraz, kiedy potrzeba”, pomyślałem. Dotykając dłonią wiszącego na szyi Faravahara, znów postanowiłem z zimną krwią, czekać na dalszy rozwój wydarzeń. Stojący na przodzie mężczyzna, zapytał się po angielsku skąd jestem. „Lechistan”, odpowiedziałem. „A Wy?”, odbiłem pytanie. „Pakistan i Afganistan”, odpowiedział robotnik. „Masz ochotę?”, zapytał mężczyzna stojący nieco z tyłu pokazując trzymaną w dłoni strzykawkę. „Opium”. Dwóch robotników podeszło do mnie, zmierzyło mnie wzrokiem i chwyciło za plecak. Wyrwałem się, szukając wzrokiem pomocy i ewentualnego miejsca ucieczki. Zacząłem iść wzdłuż drogi, machając ręką na przejeżdżające samochody. Po kilku krokach i kilku odmowach, odwróciłem głowę. Robotnicy stali w miejscu i rozmawiali między sobą. Wystarczyło kilka dalszych kroków i ponowne odwrócenie głowy by zobaczyć jak podrywają się do biegu. „Po mnie”, pomyślałem, widząc jednocześnie światła przejeżdżającego samochodu. Pomachałem w jego stronę. Robotnicy byli już blisko. Odwróciłem się i zacząłem biec. Po ciemku. Nie patrząc pod nogi. Przed siebie. Używając jedynie twardego pobocza jako punktu odniesienia. Czerwone reflektory przybrały jaśniejszej barwy. Podbiegłem do okna.
- Mogę?
- Proszę. Usłyszałem gruby głos. Wsiadłem. – Dokąd jedziesz?
- Gdziekolwiek. Daleko stąd. Odpowiedziałem, odwracając wzrok w stronę oświetlonej drogi i ryglując drzwi. Nagle, znów poczułem się bezpiecznie. Tak bezpiecznie by nie zwrócić początkowo uwagi na mojego kierowcę, który właśnie spokojnie, jak gdyby nigdy nic, ruszył przed siebie. 
- Dobrze, spokojnie. Jestem Mazyar. Coś się stało? Wyglądasz na przestraszonego.
- Mam na imię Michał. Dziękuję, że się Pan zatrzymał. Mało brakowało...
- Mało brakowało do czego? W grubym głosie Mazyara, słyszałem wyraźne zdziwienie.  Opowiedziałem sytuację, która chwilę wcześniej miała miejsce, kolejny raz podziękowałem za ratunek i dodałem, że jadę do Bander Abbas.
- Dlaczego zdecydowałeś się jechać w środku nocy.
- W dzień, nie było prawie ruchu. Niewiele kilometrów udało mi się zrobić, a niedługo kończy mi się wiza.
- Rozumiem. Dużo osób Cię zabrało?
- Tak, w nocy, o wiele więcej niż w dzień.
- I nikt nie zaoferował Ci noclegu?
- Zaoferował, ale...
- Ale? Niski i lekko zachrypnięty głos Mazyara był niezwykle spokojny. Przez chwilę, przeszło mi przez myśl, jakby mój rozmówca do czegoś zmierzał.
- Ale skupiłem się na kolejnych kilometrach. Czas mnie trochę goni. Widząc, że więcej samochodów przejeżdża właśnie o tej porze, zdecydowałem się poświęcić noc.
- Więc może już koniec przygód na dzisiaj? Mieszkam godzinę jazdy stąd. Może przyjmiesz zaproszenie do mnie do domu i jutro ruszysz dalej?
- Nie chciałbym robić problemu.
- Zrobisz tylko i wyłącznie przyjemność mojej rodzinie. Dla nas będzie zaszczytem przyjąć gościa, dla Ciebie lepszym wyjściem niż stanie na zewnątrz o tej porze i pakowanie się na siłę w kłopoty.
- Do tej pory, Iran nie dał mi żadnych powodów do zmartwień. Do tej pory, wydawało mi się, że jest bezpiecznie.
- W miastach, Michale, nie ma prawa Ci się nic wydarzyć. Jest policja, jest porządek. Co innego tutaj, tu jest pustkowie. Co było tam gdzie stałeś? Fabryka.
- Rafineria.
- No właśnie, rafineria. Kilka sklepów. Do najbliższego miasta kawał drogi. Idealne miejsce dla prostytutek, złodziei, czy narkomanów. Powinieneś uważać w tego typu miejscach. Szczególnie w miarę jak zbliżasz się w stronę granicy z Pakistanem i Afganistanem. Wiesz, że mamy tutaj problemy.
- Słyszałem o konflikcie szyicko-sunnickim.
- Bzdura. Mamy w Iranie, szczególnie na południu, mniejszość sunnicką, ale nie ma żadnego konfliktu. W każdym razie, nie jest to jakoś szczególnie wyraźne. Fakt, czasem, ci bardziej konserwatywni Sunnici robią zamieszanie. Czasem dochodzi do wykorzystania siły, ale to wszystko przepychanki. Po pierwsze, sporadyczne, po drugie, tłumione od razu. Iran jest otwartym na różne wyznania i tolerancyjnym krajem. Mamy Muzułmanów, Chrześcijan, Żydów, Zorastrianów. Na co dzień, żyjemy obok siebie i nie patrzymy kto jest jakiego wyznania. W końcu, wszyscy jesteśmy braćmi i powinniśmy się szanować bez względu na przekonania, tak czy nie?
- Zgadzam się.
- Żadnego konfliktu religijnego nie masz się co obawiać. Wiesz, jednak, co dzieje się w Pakistanie i Afganistanie?
- Wiem.
- Zatem, powinieneś też wiedzieć, że wiele osób z tych krajów, ucieka właśnie do Iranu., Wielu z nich jest tutaj nielegalnie. Wielu z nich, nie mogąc znaleźć pracy, schodzi na złą drogę. Niektórzy, by przetrwać żebrają, inni kradną, inni sprzedają alkohol, narkotyki, paliwo, a nawet, broń i amunicję. Rozumiem ich sytuację. Ty też powinieneś zrozumieć, ale również nie powinieneś wchodzić im w drogę i, w miarę jak będziesz zbliżał się do wschodniego pogranicza, unikać miejsc położonych z dala od miast, miasteczek czy chociażby wsi.
W miarę jak, jadąc to pod górkę, to z górki, mijaliśmy kolejne, ziejące ogniem rafinerie, przyglądałem się Mazyarowi. Byłem pełen podziwu dla spokoju z jakim mówił, z jakim prowadził samochód, z jakim gestykulował, z jakim się poruszał. W pełni, jednak, mogłem go zobaczyć dopiero w ganku jego domu. Wysiadłem z auta. Mazyar wjechał w bramę, która po chwili, za pomocą automatycznego pilota zaczęła się zamykać. Zrobiłem krok do przodu w stronę mojego Anioła. Wysoki, szczupły z krótkimi, gęstymi, czarnymi włosami i gładko ogoloną twarzą. Czarne, połyskliwe pantofle z klamrami idealnie pasującymi do paska trzymającego w ryzach włożoną w spodnie, bawełnianą koszulę o bladych odcieniach czerwieni i bieli.
- Proszę tędy, pokazał w szarmancki sposób, lekko kłaniając się w stronę masywnych, wykonanych z ciemnego drewna drzwi. – Witam w moich skromnych progach, dodał, pociągając za klamkę. Moim oczom, ukazało się gustownie urządzone wnętrze przestronnego domu. „Wszystko sam robiłem Popatrz na te światła. Jestem inżynierem. Sam przy tej instalacji dłubałem”, pochwalił się Mazyar pokazując na różne stopnie jasności pomiędzy barokowym salonem a zintegrowaną, minimalistyczną i nowoczesną kuchnią. 
Rzuciła mi się na szyję. Krzepkiej postury kobieta z wyraźną nadwagą w luźnym stroju, na którym spoczywały jej długie, proste, farbowane na kolor miedziany włosy. „Zapraszam. Jestem żoną Mazyara. Miło, że nas odwiedziłeś”. „Ami Rali”, krzyknął Mazyar na syna, który w pelerynie supermena podbiegł do mnie i, niczym baranek, wbił mi głowę w udo, po czym zaczął ciągnąć za rękę wykrzykując powitalne słowa. Wziąłem go na ręce i, w bardziej klasyczny sposób podałem mu dłoń spoglądając mu w oczy. „Ami Rali?”, zapytałem. „Ami Rali Khan!”, krzyknął energicznie hiperaktywny trzylatek o twarzy, której gęste, mocno kręcone włosy nadawały wygląd herubinka a dwa, wyraźnie wystające spod wąskiego uśmiechu zęby – urwisa.
- Pyszne! Krzyknąłem, siedząc po turecku na wielkim, wzorzystym dywanie przy niskiej, prostokątnej ławie po nabraniu pierwszego kęsa potrawy, którą miałem przed sobą.
- To jest grecka musaka, powiedział Mazyar. Moja żona lubi eksperymentować w kuchni. Co wieczór zaskakuje mnie czymś innym.
- Cieszę się, że Ci smakuje, krzyknęła nie odwracając się w moją stronę kobieta, próbując uspokoić skaczącego po poduchach, walczącego plastikowym mieczem z abażurem stojącej na regale lampy syna. – Chcesz może trochę wina? Zapytała. Dopiero w tym momencie, moją uwagę zwrócił fakt, że mimo obecności obcego mężczyzny w domu nie miała na głowie chusty. Zacząłem ciekawić się jakiej religii mógł być Mazyar. Przypomniałem sobie, jednak, jego słowa które wypowiedział po drodze na temat tego, że wszyscy, niezależnie od przekonań powinniśmy szanować się nawzajem i nie przyklejać sobie etykietek. Bezskutecznie, próbowałem również odszukać w pamięci pytanie o religię. „Dość już przygód i wrażeń na jeden dzień”, pomyślałem. Po raz kolejny, rozejrzałem się dookoła. Unoszący do ust kawałek chleba Mazyar. Biegający z jednego do drugiego pokoju herubinek, krzyczący „Ami Rali Khan!”, sprzątająca z podłogi strącone przez syna płyty z bajkami na DVD matka i malująca przed telewizorem pokazującym koreańskie romansidło paznokcie, ubrana w dopasowany T-shirt i obcisłe, modne jeansy, siostra mojego gospodarza. „Niewiele ponad godzinę temu, gonili mnie psychopaci ze strzykawkami a teraz... Jak słońce po burzy”, pomyślałem. Gdyby nie Mazyar, nie dane by mi było poczuć się jak w najnormalniejszej na świecie rodzinie.
- Proszę, dokończ, powiedział Mazyar, niewzruszony.
- Ale to Twoja porcja.
- Ale widzę, że Ci smakuje.
- Zatem, Tobie również będzie smakować, odpowiedziałem. – Nawet nie spróbowałeś.
- Ja zjem ryż. Proszę. Jesteś gościem. Jako podróżnik i gość, zasługujesz na to co mamy w domu najlepsze. 

Czytaj dalej



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz