CZĘŚĆ SIÓDMA: PRZEZNACZENIE?
BOLESNE
SKUTKI GRAWITACJI.
„Miejsce, w którym w tej chwili jesteś
zostało Ci wyznaczone na mapie przez Boga”., brzmiał sms od Tiny, który pojawił
się na moim wyświetlaczu, wkrótce po tym jak włączyłem telefon po podpięciu go
do gniazdka znajdującego się za ladą knajpy, w której zatrzymaliśmy się z moim
kierowcą. Przeszedł mi żal, że kilka razy odrzuciłem gościnę i zaproszenie do
domu rodziców Amira mówiąc, że chciałem tego dnia dojechać do Isfahan.
- W Polsce też macie Ramadan? Zapytał,
uśmiechając się znad pokropionych limonką, nadzianych na patyk, kawałków
kebabu.
- Mamy, ale tylko wśród Muzułmanów. Ale,
przecież Pan, jak widzę, nie pości.
- Jak pracuję to nie poszczę. Jak nie
pracuję, staram się pościć. Muszę mieć energię żeby nie spowodować wypadku. Ty
też musisz – żeby nosić ten plecak. Żeby iść dalej. Zawsze ten post mogę
„oddać”, to znaczy, zastosować się do postu nawet po Świętym Miesiącu w dni,
które mi odpowiadają. Według Koranu, nawet powinienem bo Ramadan obowiązuje
każdego Muzułmanina. Chyba, że wystąpi choroba, podróż, czy – w przypadku
kobiety – menstruacja lub narodziny dziecka. Wówczas można oddać post. Tyle, że
tych dni nie liczę. Robię tak jak mi serce podpowie. Prorok Mohamet, kiedy
podróżował, nigdy nie krytykował swoich kompanów ani za łamanie, ani za
przestrzeganie Ramadan.
- Chciałem spróbować postu.
- Więc dlaczego nie spróbujesz?
- Bo wszyscy wokół mnie jedzą. –
Wyjaśniłem, rozglądając się po sali pełnej innych kierowców siedzących na
niskich, drewnianych platformach i rozkoszujących się gorącym ryżem, świeżymi warzywami
i aromatycznymi kebabami. - Ale na ulicy nie jem, ani nie piję.
- Ale Ty to nie wszyscy Ty to Ty. To od
Ciebie zależy czy chcesz pościć czy nie. Oraz od Allaha - czy da Ci siłę; czy
da Ci energię czy nie.
Perskie powiedzenie brzmi, że Isfahan to połowa
świata. Bogato zdobione meczety, budzące respekt pałace, zakryte mosty i
strzeliste minarety miałem więc zamiar zobaczyć w pół dnia. Na pustyni musiałem
uczyć się nowych nawyków. Po poranku w cichym, spokojnym, wręcz ospałym, Nain,
kiedy na rogatkach Isfahanu opuściłem ciężarówkę, musiałem przypomnieć sobie
nawyki związane z życiem w dżungli. Nie jakiejś tropikalnej, odległej, gęstej
dżungli, w której trzeba skakać z jednej liany nad drugą bo gęstwiny paproci
utrudniają możliwość wycięcia jakiejkolwiek ścieżki. Miejskiej dżungli, w
której każdy ma swoje własne zdanie ciągnące go w jego własną stronę, co
powoduje powstanie na ulicach, chodnikach i szerokich bulwarach swoisty
harmider, gwar i chaos.
- Motor-taxi, Sir? Zapytał kierowca
jednoślada.
- Nie, dziękuję.
- Dokąd jedziesz?
- Do miasta, ale nie mam pieniędzy, proszę
Pana.
- Nie ma sprawy, wskakuj. Podwiozę Cię.
Jak chcesz to Cię oprowadzę po Isfahan. Nie będziesz musiał nic płacić.
Zająłem miejsce z tyłu. Kierowca rozpędził
się i sunąc po wjazdowej dwupasmówce zaczął lawirować pomiędzy wszystkim co się
po niej poruszało. Przy okazji, nie ukrywał ciekawości skąd się wziąłem w
miejscu, w którym mnie zauważył. „Skąd jesteś....? Co....? Skąd....? Dokąd
jedziesz....? Co....? Nic nie słychać... Czym się zajmujesz......? Co.....?
Masz jakieś dzieci.....? Allah Allah!”. Światła. Czerwone. Hamulec. Wskazówka
prędkości, szybko powędrowała w stronę zera. Lewa. Prawa. Pogibaliśmy się.
Skończyło się na prawej. Nie udało nam się utrzymać równowagi. Wylądowaliśmy za
taksówką, którą za późno zauważył mój kierowca. Moja wina. Z każdym pytaniem
odwracał głowę w moją stronę, jednocześnie jadąc z prędkością dochodzącą do stu
czterdziestu kilometrów na godzinę. Mogłem nie odpowiadać. Mogłem, dla świętego
spokoju, potakiwać zamiast prosić o powtórzenie kiedy nie rozumiałem co do mnie
mówił. Zdradziła nas kurtuazja. Mój kierowca chciał patrzeć mi w w oczy podczas
rozmowy ze mną, ja nie chciałem być niemiły i starałem się odpowiadać zgodnie z
prawdą na każde jego pytanie. Ale co tam Nic się nie stało. Przewracając się,
zwróciłem prawe ramię lekko do przodu tak, by uderzenie w górną część ciała
zamortyzował mi plecak. „Aaaaauuuu”, wykrzyknąłem kiedy widzący zajście ludzie
zaczęli ściągać z nas motocykl. Noga – miałem wrażenie jakby coś, w bolesny
sposób, zostało od niej odklejone. Kobieta w czarnym trenczu i czarnej chuście
na głowie złapała mnie za ramię by pomóc mi się podnieść. „Nie będzie mnie
kobieta podnosić. Sam potrafię”. Zrobiłem krok do przodu i, pewnym i zdecydowanym
ruchem, dźwignąłem się na nogi. Podszedłem w stronę kierowcy. Podałem mu rękę i
pomogłem wstać.
- Przepraszam, przepraszam. Nie chciałem.
To nie moja wina. Mówił zrozpaczonym głosem wystraszony kierowca, garbiąc się i
składając chude, żylaste dłonie i opierając je na mojej klatce piersiowej
- Mnie się nic nie stało. Podskoczyłem dwa
razy by udowodnić moje słowa kierowcy, próbującego mnie już usadzić na
krawężniku. – Ale Pan? Z Panem wszystko w porządku? Kuleje pan.
- Tym się zajmę w domu. Proszę. Tylko nie
wzywajmy policji.
- Mnie w ogóle do głowy nie przyszło by
wzywać policję.
- Ani karetki.
- A poradzi sobie Pan by dojechać do domu?
- O mnie się nie martw. Jeszcze raz
przepraszam. Kierowca zajął się holowaniem motoru na chodnik. Pomogłem mu i
postanowiłem zająć się sobą. Usiadłem na krawężniku.
- Jeśli chcesz to wezwę lekarza.
Zaproponowała kobieta, której pomoc wcześniej odrzuciłem.
- Nie, dziękuję. Nie trzeba. Nic się nie
stało.
Wokół mnie, zebrała się mała grupka ludzi.
Każdy coś oferował. Na większość z nich, nie zwracałem uwagi. Siedziałem i
zastanawiałem się dlaczego piekła mnie kostka. Chłopiec z dwiema wielkimi
jedynkami z widoczną fluorazą wyskoczył z przeciwległego kramiku i podał mi dwa
jabłka i wodę. „Chwila prawdy”, pomyślałem. Nigdy nie lubię oglądać swoich
własnych ran. Z dumą, przyznam się, że potrafię być twardy; nawet zatwardziały.
Dopóki nie zobaczę krwi. Albo igły. Albo chociażby fartucha. Wtedy zamieniam
się w bezbronne dziecko. Tym razem, przełknąłem ślinę i zagryzłem zęby. Przed
oczyma miałem zdartą skórę, z pokręconymi, odsłoniętymi żyłkami i czarną
resztką asfaltu. Pół palety tęczy w jednym miejscu. Kolory od śnieżno-białego,
przez różne odcienie czerwieni, niebieskiego, żółtego do czarnego. Zaraz obok,
podobna – mniejsza ranka. Pomyślałem – otarcie. Przelałem butelkowaną wodą,
odkaziłem wodą utlenioną i większą ranę zawinąłem w bandaż.
Dopiero znacznie później, kiedy emocje
lekko mi opadły, doszło do mnie, że po wewnętrznej stronie kostki nie miałem
prawa zedrzeć skóry ocierając ją o asfalt. Przyczyną pieczenia był
kilkuminutowy pocałunek z rozgrzaną rurą wydechową. Stąd wrażenie odklejania
się podczas ściągania z nas motoru.
Nieosłonięta rura wydechowa motocykla na
wysokości, w której może dojść do kontaktu z nogą pasażera, może osiągnąć
temperaturę nawet trzystu stopni Celsjusza. W Isfahan, planowałem, między
innymi odwiedzić targ i kupić jakieś pamiątki. Zamiast tego, dostałem, „w
prezencie” oparzenie trzeciego stopnia, które, gojąc się przez ponad trzy
miesiące, zostawiło mi pamiątkę na całe życie – bliznę. Nie jakąś tam zwykłą
bliznę. Kiedyś obiecałem sobie, że nigdy w życiu nie zrobię sobie tatuażu. Bo
co miałbym sobie namalować? Bo gdzie? Bo co jak mi się znudzi? Rozterki
rozwiały się gdy zauważyłem, że blizna przyjęła kształt podkulonego, grubego
kota. Czyli, jakby przyjrzeć się mapie, kształt Iranu. Na początku nie
przejąłem się. Później, stopa, wraz z łydką, puchła mi do monstrualnych
rozmiarów. Nie mogłem normalnie spać. Cały czas musiałem używać rozmaitych
maści antybiotykowych. Każdy lekarz, którego prosiłem o konsultację, mówił co
innego. Jeden by zawijać; drugi by zostawić jak jest i sypać proszkiem z
neomycyną. Inny, polecił przeszczep skóry bo nie widział szans by, w miejsce
martwej skóry, narosła nowa tkanka. Wycinając skalpelem pozbawiony czucia
zeschnięty, biało-czarny flak, rzucałem w powietrze przekleństwa wobec
kierowcy. Że nie patrzył na drogę że za szybko jechał. Kiedy byłem w
Pakistanie, przez spuchniętą i zainfekowaną kostkę, nie mogłem chodzić przez
dwa dni. Myślałem sobie: „Wytrzymam.” Nawet jak będzie trzeba amputować, będę
kontynuował podróż”. Z perspektywy czasu jestem zadowolony. Nawet jeśli nigdy
nie będę miał okazji by do Iranu wrócić, oprócz wspomnień, zabrałem z tego
kraju coś co będzie mi przypominać o nim przez całe życie.
Ze
względu na świeżą ranę, zdecydowałem się nie zostawać w Isfahan i przejechać od
razu do Shiraz, gdzie czekał na mnie znajomy znaleziony za pomocą couchsurfingu.
W wydostaniu się z dużego miasta na główną drogę, z pomocą przyszła mi kobieta,
która wcześniej chciała mi pomóc się podnieść. Poczekała ze mną na właściwy
autobus, wsiadła ze mną, przystawiła swój bilet do elektronicznego czytnika,
powiedziała kierowcy gdzie mnie wysadzić i wysiadła. Kierowca autobusu odstawił
mnie na terminal autobusowy. Miałem trzy opcje. Albo próbować łapać autobusy.
Albo iść wzdłuż drogi wychodzącej z dworca i ustawić się w miejscu, w którym
łączy się ona z główną drogą. Albo zejść z wiaduktu w kierunku miejsca
niedostępnego dla pieszych, za to przy głównej drodze. Wybrałem ostatnią.
Zatrzymał się kierowca busika. Na moje „pool nadaram”, obiecał zboczyć z kursu
i odstawić mnie w miejsce, z którego już łatwo zatrzymać kogoś jadącego do
Shiraz. „Tu nie wolno się zatrzymywać. Nie powinienem był. Ale Allah
podpowiedział mi by się zatrzymać. Dziękuj Allahowi, że prowadzi Cię do
Shiraz”.
BIJAN
– KSIĘGOWY
Biała Saba Saipa. W środku, trzech młodych mężczyzn. „Do Shiraz
nie jedziemy, ale możemy Cię do Abadeh podrzucić”. Przez chwilę miałem
wątpliwości czy ubrany w niebieską koszulę z długim rękawem i ciemne okulary,
długowłosy kierowca nie będzie ode mnie żądał pieniędzy za przejazd. „W Iranie,
każdy prywatny samochód może być taksówką. Nie trzeba mieć wcale napisu taxi”,
usłyszałem od Omida jeszcze gdy byłem w północno-zachodniej części kraju.
Ponieważ Saba Saipa, do tego w kolorze białym, jest w Iranie ulubionym
autem samozwańczych taksówkarzy, kilkukrotnie wytłumaczyłem, że jadę autostopem
i, że interesuje mnie chęć zabrania się na gapę.
- Skąd Ci przyszło do głowy, że mogliśmy jakieś pieniądze od
Ciebie chcieć? Zapytał kierowca o imieniu Bijan i malkontenckim wyrazie twarzy.
- W Iranie, każdy samochód może być taksówką, powtórzyłem wbite
sobie w pamięć słowa Omida. – Szczególnie, że jedziecie Saipą.
- Masz coś przeciwko Saipie? Uwielbiam ten wóz. To moja duma.
Studiowałem w USA i tam samochody lepiej wyglądają i za o wiele mniejsze
pieniądze się je kupuje. Ale nasze są lepiej wykonane i bardziej niezawodne.
- Jak to mniejsze pieniądze? To ile taka Saipa kosztuje?
- Nowa?
- Używana.
- Za tą, chciałbym dziesięć tysięcy dolarów.
- Dziesięć tysięcy dolarów? Zapytałem zdziwiony. Mówiliśmy o
bardzo podstawowo wyposażonej Kia Pride, która, na polskim rynku, byłaby
wówczas warta ok. 2.000 dolarów. – Ale to dlatego, że jestem obcokrajowcem taka
cena?
- Nie. Tyle jest warta. Wytłumaczę Ci. Irańczycy, łudzeni ofertami
rat, przeważnie kupują nowe samochody. Nie ma tak konkurencyjnego rynku
samochodów używanych. W USA jest ich tyle, że chcąc sprzedać, trzeba ciąć ceny.
Tutaj kupujemy nowy i używamy dopóki działa. Nie mamy też aż takiego wyboru.
Zawsze można sobie sprowadzić jakiś europejski, japoński, a nawet chiński
model, ale jest bardzo wysokie cło. O wiele taniej kupić coś produkowanego w
Iranie.
- Skąd ten bandaż? Zapytał brodaty, pulchny mężczyzna,
wyglądający, na oko, na trzydziestkę.
- Miałem wypadek. Na motorze. Poparzyłem się. Rura wydechowa.
- Pokaż. Odpowiedział pulchny mężczyzna. – Allah Akbar! Jego
trzeba zawieźć do szpitala.
- Tylko nie do szpitala, zaoponowałem. – Żadnych lekarzy.
- Mamy dobrych lekarzy. Powiedział Bijan.
- Nie lubię lekarzy. Dobrych, złych. Po prostu nie lubię osób w
białych fartuchach.
- Dobrze, że mam niebieską koszulę. Odpowiedział Bijan. – W
następnym mieście zjedziemy do apteki. Chyba, że musimy teraz szukać? Bardzo
Cię boli?
- Właśnie nie tak bardzo. Lekko piecze. Ale nie boli. Szczególnie
po środku. W miejscu, które wygląda najgorzej. Ale nie ma się co przejmować.
Apteka jak najbardziej mile widziana. Nie ma się, jednak, co spieszyć.
Na widok świeżej rany, aptekarz pokręcił głową. „Do szpitala z tym
powinieneś iść. Nie wygląda to najlepiej”, powiedział. „Chodź, jedziemy do
szpitala”, dodał od razu Bijan, przyjmując bardzo poważną minę. Kolejny raz,
nie zgodziłem się. Powiedziałem, że skoro nie ma żadnej infekcji, będę dbał o
ranę i pomocy lekarskiej zasięgnę dopiero w przypadku gdyby się pogorszyło.
Zarówno Bijan, jego koledzy, jak i aptekarz jeszcze kilkukrotnie próbowali mnie
namówić. „Negocjacje” trwały ponad pół godziny. Skończyło się na tym, że
wyszedłem z apteki uzbrojony w dużą butlę soli fizjologicznej do przemywania
wraz z tubką mocnego antybiotyku w maści i kilkoma listkami penicyliny. Poza
solą fizjologiczną, wszystkie leki miały czytelną ulotkę po persku, jak i po
angielsku. Również na opakowaniu, oprócz nazwy handlowej, widniały nazwy
substancji czynnych w kilku językach.
- Ile płacę?
- Nie przejmuj się, powiedział Stanowczo Bijan, wyciągając z
kieszeni jasnych jeansów czarny, skórzany portfel.
- Mogę zapłacić.
- Ja mam pieniądze. Ty jesteś gościem. Jesteś w potrzebie. Czuję
się zobowiązany by Ci pomóc. Nadal uważam, że powinienem Cię zawieźć do
szpitala. Ale jak nie chcesz to nie będę Ci nic narzucał. Ja mam pieniądze.
Pracuję. Mam dobrą pracę. Ty, potrzebujesz ich na podróż. W Iranie wcale nie
tak ciężko o pracę i dobre zarobki. Mamy bardzo mocną ekonomię.
- Dziękuję.
Tuż przed zachodem słońca, Bijan zwolnił. Sprawiał wrażenie jakby
za czymś się rozglądał. Miasteczko. Dwupasmowa droga. „O, tutaj możemy zrobić
sobie przerwę”. Zatrzymaliśmy się na poboczu. Bijan, z bagażnika wyciągnął
szklany, przezroczysty dzban, długą, wykonaną ze szkła rurkę, metalowy, ażurowy
talerzyk i kilka innych, drobniejszych części fajki wodnej, którą zaczął
składać w całość gdy, po przejściu przez ulicę, usiedliśmy na trawie
odgradzającego jezdnię pasa zieleni. Nawołujący górującego nad miasteczkiem
minaretu, Muezzin zaczął ogłaszać Maghrib. Kiedy zestaw był gotowy, pulchny
znajomy Bijana wyciągnął z kieszeni dresowych spodni papierowe opakowanie
tytoniu. Powąchałem. Mocny zapach jabłka.
- Zawsze do sziszy wkłada się inny tytoń niż do papierosów?
- Przeważnie tak. Zwykły jest w papierosach. Wolimy smakowe. Ale
to się nie nazywa szisza. Odpowiedział Bijan.
- A jak?
- Galian. Po angielsku możesz powiedzieć „fajka wodna”. Możesz też
użyć hinduskiego „hooka”, albo perskiego, lecz używanego przeważnie w Turcji
słowa „nargile”. Najlepiej jak będziesz trzymał się naszej, perskiej nazwy
„galian”.Jeśli powiesz „szisza”, może to oznaczać, że masz na myśli narkotyki.
A te, jak wiesz, są surowo u nas karane. Paliłeś już?
- Narkotyki czy galian?
- Galian.
- Paliłem, ale szczerze mówiąc, nie przepadam za nią. Ja palę dużo
papierosów i lubię jak mnie drapie w gardło. Galian nie daje mi tego uczucia.
Praktycznie, zaciągając się, oprócz fajnego, jakby mechanicznego wręcz,
bulgotania, nie docierają do mnie żadne inne wrażenia. Ani czuciowe, ani
dotykowe, ani wzrokowe. Nie czuję się też jakoś bardziej zrelaksowany.
Przeciwnie, po zaciągnięciu się kilka razy, nachodzi mnie nieodparta ochota by
wyciągnąć papierosa.
- My nie palimy galianu dla wrażeń. Za dużo roboty przy tym jest.
My siadamy przy fajce wodnej żeby zebrać się razem. Żeby porozmawiać, pośmiać
się, ponarzekać. Galian to wymówka do spotkania i sposób na zajęcie rąk. My
mamy z nią pozytywne skojarzenia.
- Ja też mam pozytywne skojarzenia z towarzystwem, które było
zgromadzone wokół galiana gdy miałem okazję go palić; nie zaś z samym galianem.
- W USA, spotykacie się na piwo. Nam nie wolno pić alkoholu. Jest
haram. Alkohol jest niezgodny z religią. Dlatego, kiedy pytam mojego
przyjaciela czy ma ochotę wyjść, zapalić galiana, w istocie proszę go o
spotkanie i rozmowę. Teraz mamy okazję by świętować. Właśnie skończył się
pierwszy dzień Ramadanu. Łamiemy wspólnie post. Święty miesiąc Ramadanu
przynosi ciężką próbę podczas dnia i święto każdego wieczoru. Ramadan
daje najwięcej okazji do spotkań w gronie rodziny i przyjaciół i wspólnego
wieczornego posiłku.
- Ale przecież Ty jadłeś.
- Jadłem bo prowadzę. Jestem w podróży.
- Ale Twoi koledzy też są w podróży i nie jedli.
- Koran mówi by starać się zachować post nawet gdy Allah udziela
łaski i wyłącza spod niego pewne okoliczności. Jeśli jestem w podróży, mogę nie
pościć; mogę pościć. Ode mnie zależy co wybiorę. Jeśli uważam, że złamanie
postu jest niezbędne, oddam ten dzień później, w ciągu roku. Jeśli stwierdzę,
że mogę go dochować, będę pościł.
Bijan tłumaczył w prosty sposób, podając przykładowe sytuacje. W
tym czasie, jego pulchny kolega przyniósł trzy plastikowe pojemniki i kilka
butelek wody. W każdym z pojemników, znajdowało się jedzenie. Prawdziwie
delikatesowe jedzenie. Pierwszy, zawierał daktyle „To nieodzowny element
łamania postu”, wytłumaczył Bijan, „Dużo cukru daje dużo energii w szybki i
prosty sposób”. W drugim, znajdowały się kawałki mięsa w mocno przyprawionym
sosie. W trzecim, słodkie, nugatowe cukierki. Jedna z butelek, napełniona była
białym płynem. Pulchny kolega rozdał każdemu jednorazowy ustnik do galiana. W
przerwie od zaciągania się i słuchania bulgotania wody w kolbie, „skubaliśmy”
małe porcje jedzenia. W ciągu, niespełna dziesięciu minut, zwykły pas zieleni
pomiędzy jezdniami, przemienił się w pole piknikowe.
- Wiesz co to jest? Zapytał Bijan przelewając mi do szklanki białą
ciecz.
- Doogh. Wiem. Lubię go. Pomaga mi w trawieniu. Odkąd jestem w
Iranie, nie narzekam na jedzenie. Jem bardzo dobrze i bardzo obficie. Doogh,
pomaga mojemu żołądkowi poradzić sobie z, czasem, nadmiarem jedzenia.
- Ten jest domowej roboty. Moja żona go zrobiła.
- To ile Ty masz lat?
- Trzydzieści dwa. Nie wyglądam?
- Wyglądasz na, jakieś, dwadzieścia pięć. Nie przyszło mi do głowy
, że mógłbyś być żonaty.
- Dziękuję. Doogh to typowo perski napój. Nie dostaniesz go
nigdzie indziej. Kiedy byłem w USA, bardzo mi go brakowało. Czasem, jak
skompletowałem wszystkie składniki, udało mi się go zrobić w domu. Ale żeby
wyszedł smaczny, trzeba mieć dobrą rękę. Wiesz z czego jest zrobiony Doogh?
- Nie mam pojęcia. Pewnie z mleka.
- Ze ściętego mleka z niewielkim dodatkiem wody gazowanej, soli,
świeżej mięty i kilkoma kroplami limonki.
- To dlatego potrząsa się butelką przed spożyciem.
- Żeby się dobrze zmieszało.
- Ale sól i woda gazowana. Tego gazu tam nie czuć. Nie wiem
dlaczego, ale na początku Doogh mi nie smakował. Miałem wrażenie jakby był
zepsuty; jakbym farbę pił. Taki dziwny zapach. Ale, z czasem, go polubiłem. Na
pewno, jak opuszczę Iran, spróbuję go sobie zrobić sam.
- Nie jest ciężko. Wy, w celach trawiennych używacie piwa i wina,
prawda? My Dooghu.
- Nie możecie alkoholu pić.
- Koran zabrania. Prawo też zabrania. Ale wiesz, że tylko
Muzułmanom? Przedstawiciele innych religii mogą pić.
- Wiem, wiem. Są wyłączeni spod zakazu.
- Iran jest bardzo tolerancyjnym krajem. Tylko tak go media
przedstawiają. Jak byłem w USA, spotkałem się z nietolerancją i rasizmem. Ten
ostatni nie dotknął bezpośrednio mnie tylko moich czarnoskórych znajomych.
Mnie, niektórzy robili docinki i nazywali „Arabem” albo terrorystą. U nas
wszyscy żyją obok siebie. Religia jest ważnym tematem, ale dyskutujemy o niej.
Nie śmiejemy się z wyznawców innej wiary. Podobnie jak z osób o innym kolorze
skóry czy innej narodowości. Do Amerykanów, z jednej strony mamy żal; z
drugiej, patrzymy się na nich z dołu, ale jeśli widzimy Amerykanina, chętnie
przyjmujemy go w domu.
- Ale wielu Amerykanów nie przyjeżdża.
- Niewielu. Polityka. Sam rozumiesz. Nasze rządy nie lubią się
nawzajem. Wręcz nienawidzą. Ale my, ludzie, jesteśmy ludźmi. Jesteśmy braćmi,
prawda. Nie ważne z jakiego kraju i jakiego wyznania. Mahomet nakazał szacunek
dla innych osób. Nie tylko wyznawców tej samej religii. Prorok Isa był również
adwokatem miłości do bliźniego, prawda?
- Prawda.
- Ciemno Cię robi. Podrzucimy Cię do policyjnego punktu
kontrolnego kawałek za Abadeh. Będzie bezpiecznie. Może oni pomogą Ci nawet
złapać jakiś samochód, albo ciężarówkę do Shiraz. A jak nie, to na pewno Cię
przenocują i będziesz mógł jechać jutro rano.
Zwinęliśmy sprzęt piknikowy. Zanim wsiedliśmy ponownie do
samochodu, Bijan zniknął na chwilę w znajdującym się po drugiej stronie ulicy
sklepie. „Trzymaj, mówiłeś, że Ci się skończyły a dalej nie będziesz miał gdzie
kupić”, powiedział wręczając mi paczkę białych Marlboro.
POLICYJNY
PUNKT KONTROLNY.
Czarną barwę nocy, urozmaicały rzucające na dwupasmową trasę hojną
wiązkę światła latarnie ustawione tuż przy wyglądających jak kontenery budkach.
Po krótkiej rozmowie z Bijanem, policjant zaprosił mnie do jednej z nich.
Nagle, podniósł mi się nieco poziom adrenaliny. Biała koszula i ciemne,
granatowe spodnie. Wąskie usta sprawiające wrażenie nie pasujących do okrągłej
twarzy i dużego, nieco spłaszczonego nosa, poprosiły o paszport. Podałem moją
książeczkę. Policjant zdziwił się, że jestem z Polski. „Wiem gdzie jest
Lechistan. Wiem, że Warszawa, która jest jego stolicą została całkowicie
zniszczona podczas II Wojny Światowej. Wiem, że prezydent niedawno rozbił się w
katastrofie lotniczej w Rosji. Nigdy, jednak, nie spotkałem żadnego Lacha”.
Siedząc przy niskim stoliku naprzeciw mnie, zaoferował szklankę herbaty.
Posypały się standardowe pytania o cel podróży, o miejsca, w których byłem i,
do których chciałem jechać. Moje początkowe obawy przed kolejnym spotkaniem z
władzą zwieńczyła miła, spokojna rozmowa zakończona ofertą noclegu w
znajdującej się nieopodal bazie i ostrzeżeniem przed leżącą we wschodnim Iranie
prowincją Sistan-Beloczystan. Zdecydowałem się jechać dalej.
- Przepraszam bardzo, ale spróbuję trochę nadgonić czas.
Poparzyłem się dzisiaj. Muszę przejechać do Shiraz i zrobić sobie tam kilka dni
przerwy od podróży. Ostatnimi czasy, codziennie zmieniam miejsce pobytu.
- Nie ma problemu. Jednak, jakby Ci się nie udało nikogo zatrzymać
to zawsze możesz wrócić tu do mnie. Ja mam nocną służbę. Wyślę kogoś z kolegów
razem z Tobą by Cię zawieźli do bazy.
- Dziękuję bardzo. Co tutaj tak w ogóle robi blokada policyjna?
- To nie blokada, tylko punkt kontrolny. Rogatki miasta.
Wymogi bezpieczeństwa. Sprawdzamy wszystkie autobusy i niektórych kierowców
ciężarówek. Głównie pod kątem dokumentacji. Stan techniczny, papiery pojazdów,
listę przewożonych towarów czy osób czy pokrywa się ze stanem faktycznym.
Czasem, jak dostaniemy sprzęt, dochodzi jeszcze do tego kontrola trzeźwości
kierowców. Wszystko dla bezpieczeństwa podróżujących.
MASUD
– KIEROWCA CIĘŻARÓWKI.
O tym, że można jednocześnie być dumnym ze swojego kraju i
nienawidzić go do tego stopnia by nie cedzić słów na temat władz i ustroju,
przekonał mnie po raz kolejny kierowca ciężarówki i wielbiciel znaczenia imion
w jednym.
Odszedłem kawałek od budek łapiąc resztki światła. Zamiast ustawić
się od razu przy poboczu, na wezwanie pauzujących kierowców, podszedłem do
konwoju ogromnych ciężarówek. „Shiraz? Jutro mogę Cię wziąć”, powiedział starszy,
łysy mężczyzna oglądający jakiś nudny film w podłączonym do gniazdka
zapalniczki, ustawionym na półce zaraz obok kierownicy, kineskopowym
telewizorku. „Ale mogę Ci zaoferować herbatę albo kawę”. Z chęcią przyjąłem
propozycję kawy. Po kilku minutach, wysunięta z oświetlonej kabiny w stronę
dłoń kierowcy, podała mi mały talerzyk z kilkoma kawałkami świeżo pokrojonego
melona i gliniany kubek z rozpuszczalną, ekspresową mieszanką kawy, mleka i
cukru. Kierowca zaprosił mnie do środka. Odmówiłem – nie dlatego, że się bałem
– ale dlatego, że nie chciało mi się wspinać do góry po kilku stopniach
drabinki. Ot, zwykłe lenistwo poskutkowało kolacją pod gwiazdami. Siedząc na
foliowej ceracie, razem z innymi kierowcami, którzy akurat zajmowali się tym
samym, w przyjaznej atmosferze porozmawiałem o rzeczach zupełnie
przyziemnych. Kiedy jeden z nich zaczął mi wyliczać skład polskiej drużyny
piłkarskiej, moje policzki przybrały różowego odcienia. „Ty na prawdę jesteś
Polakiem? Jak to możliwe, skoro nie znasz się na rzeczy podstawowej? Na piłce
nożnej!”.
Wróciłem na pobocze. Pokryty cienką warstwą drobnego piasku –
pamiątki z pustyni Kavir - plecak ustawiłem przed sobą i oparłem o
kolana. Wystawiłem prawą dłoń skierowaną ku dołu. Nie robiłem sobie zbyt
wielkich nadziei, że ktoś się zatrzyma. Przypomniał mi się poranny sms od Tiny.
„Inshallach”, pomyślałem.
Minęło mnie kilka samochodów. Za każdym odwracałem głowę. Za
każdym poza jedną ciężarówką, która, jak mi się początkowo wydało, zbyt szybko
jechała by się zatrzymać. Do moich uszu dobiegł donośny dźwięk klaksonu.
Odwróciłem się. Zobaczyłem cofającą, nie mogącą utrzymać prostego kierunku naczepę.
Podbiegłem by oszczędzić trudu kierowcy.
- As-Salam-Aleykum, powiedziałem.
- Maleykum-As-Salaaaaaam! Odpowiedział entuzjastycznym tonem łysy,
jegomość, którego postura świadczyła o bardzo obfitej w węglowodany diecie a
pomarszczenie twarzy o dobijającym do czterdziestki wieku.
- Ja do Shiraz. Powiedziałem.
- Ja też. I co robimy? Odpowiedział kierowca, kładąc się na
kierownicy i żartobliwie się uśmiechając. Przez chwilę, nie wiedziałem co
odpowiedzieć. – Może chcesz się z Masudem zabrać?
- Jeśli mogę?
- Wskakuj. Tylko szybko bo odjeżdżam.
- Michał jestem.
- Masud. Nie podam Ci ręki bo muszę zmienić bieg. Albo zdanie.
Jeszcze raz. Masud jestem. Kierowca podał mi grubą dłoń. – Skąd jesteś.
- Z Polski
- Lechistan. Lechistan. Znałem kiedyś kierowcę z Lechistanu.
Bardzo przyjemny facet.
Przez następną godzinę jazdy, pomiędzy mną a Masoudem zapadła
cisza, której akompaniowała patosowa muzyka, przerywana, od czasu do czasu,
poetycznymi lirykami. Co jakiś czas, Masoud przerywał ją by przypomnieć mi o
leżącej na półce paczce maślanych ciasteczek z owocową galaretką w środku.
„Ciasteczka. Jedz ciasteczka”. Sięgając po kolejne, rozglądałem się po moim
najbliższym otoczeniu, w którym przyszło mi spędzić kilka następnych godzin.
Wyświetlacz. Pomarańczowe cyfry, początkowo zdawały się do niczego nie odnosić.
Dziesięć, ukośnik, pięć, ukośnik..... dopiero gdy dojrzałem kolejną liczbę –
tysiąc trzysta dziewięćdziesiąt, znalazłem powiązanie. Według perskiego
kalendarza, 2011 rok był rokiem 1390-tym. Kiedy mijaliśmy czarne sylwetki gór
zarysowane dzięki mocnym światłom ciężarówki marki Volvo, którą jechaliśmy,
przymknąłem oczy. Miałem dziwne wrażenie jakby moje „mniejsze” oparzenie na
stopie puchło do monstrualnych rozmiarów, wypełniając się płynem. Usłyszałem
głuchy, cichy trzask. Podniosłem szybko i gwałtownie opuszczoną głowę, robiąc
mocny, lecz płytki wdech powietrza. Kostka zrobiła się mokra. Nie spałem. Przez
cały czas byłem świadomy co dzieje się dookoła mnie.
- Zasnąłeś?
- Nie. Coś dziwnego. Wie Pan. Bo dzisiaj po południu.... Nie
dokończyłem. Zdecydowałem nie zarażać kolejnej osoby moimi problemami.
- Jesteś Muzułmaninem? Przerwał kolejne minuty ciszy Masud.
- Nie. Chrześcijaninem.
- To dlaczego przywitałeś się mówiąc „As-Salam-Aleykum”?
- Nie wiem. Tak jakoś. Miałem inny wybór.
- Mogłeś po polsku. Mogłeś po angielsku. A mogłeś po naszemu. Po
prostu, „Salam”. Michał, Michał. Mekael w Farsi. Ładne imię. Aramejskie. Z
Tory. Jak jeden z aniołów. Aniołów, którzy chronią Boga. Moje imię jest
brzydkie.
- Dlaczego?
- Bo jest arabskie. Masud po arabsku oznacza szczęśliwy. Jestem
szczęśliwy. Mam dobrą pracę. Lubię jeździć. Czasem zatrzymam się w miejscu, w
którym nigdy wcześniej nie byłem. Dzięki temu mogę zobaczyć więcej niż moje
miasto. Lubię tą ciężarówkę. Widzisz co z naprzeciwka jedzie? To chińska
robota. To jest Volvo. Solidny model. Prawie nowy. Nic się nie urywa. Porównaj
sobie rozmiary. Toż to tamto coś to jakaś ciężarówka dla dzieci jest. Mam też
żonę, która urodziła mi syna. Ale to imię, zupełnie mi nie odpowiada.
- Wiem, wiem, nie przepadacie w Iranie za Arabami.
- Nasz rząd kłóci się cały czas z Izraelem. Ale ja nie mam nic
przeciwko Żydom. Natomiast Arabów nie znoszę. Oni cały czas się wywyższają.
Chcieli nam narzucić swoją kulturę. Kilka razy, próbowali podbić naszą Persję.
Przynieśli nam Islam.
- Czyli nie jesteś wierzący?
- Jestem, ale jak to określić? Nie chodzę często do meczetu. Tylko
wtedy gdy muszę. Wierzę w proroctwo Mahometa. Wierzę w Święte słowo Koranu, ale
do meczetu i tak nie chodzę. Za dużo polityki. Jak tylko pomyślę o Arabach. Tu
jest Persja. Dariusz. Wiesz kto to Dariusz? Masud podgłośnił muzykę i pokazał
mi na telefonie komórkowym kilka zdjęć mężczyzny o przeszywającym spojrzeniu,
regularnych rysach pełnej, porośniętej gęstą brodą, przykuwającej uwagę swoim
przyjemnym wyglądem twarzy i długich, opadających ciężko na ramiona włosach.
- Król Persji?
- To jest, akurat piosenkarz. Ale to nasza perska duma. Nie
arabska. Perska. Masz rację, tak miał na imię jeden z najbardziej zaszczytnych
władców Imperium Perskiego. Jedziesz do Shiraz. Na pewno odwiedzisz Persepolis.
Persepolis, właśnie dzięki Dariuszowi stoi. Persja to było niegdyś wielkie,
liczące się na całym świecie imperium. Co teraz z niego zostało? Co? Nie mamy
wolności. Wolności.
- Wolności w jakim sensie?
- Wolności nie mamy. Azadi.
- Czyli?
- Czyli nie możemy jak wy, na Zachodzie. Pokażę Ci.
Nie potrafiąc wytłumaczyć co ma na myśli mówiąc „wolność”, Masud
wyjął z kieszeni banknot o nominale dwadzieścia tysięcy riali i pokazał palcem
na twarz Imama Khomeiniego.
- Kto to jest?
- Imam Khomeini.
- Właśnie. Dlaczego nie Dariusz? Zobaczysz jak będziesz w Shiraz
co zbudował Dariusz. A co zbudował dla nas Khomeini? Zamienił to państwo w
więzienie. Tylko praca, dom i praca. Da się dobrze żyć, dobrze zjeść, ale Iran
to już nie to samo co Persja za czasów Dariusza. Khomeini. Terrorysta.
Terrorysta.
Mówiąc te słowa, Masud zaczął uderzać demonstracyjnie palcem w
podobiznę Khomeiniego. Po kilku ciosach, pogniótł energiczni banknot, opuścił
szybę, cisnął nim najmocniej jak mógł i odpalił papierosa.
- Palisz? Zapytał podsuwając mi otwartą paczkę.
- Palę. Odpowiedziałem, częstując się.
- Wiesz, że zanim przyjechali do nas ci cholerni Arabowie,
Imperium Perskie, rozciągało się od Morza Czarnego do Północno-zachodnich Chin?
- Wiem.
- A teraz? Kiedyś, przypominało kształtem smoka. Teraz? Kota.
Dlatego nie lubię swojego imienia. Wiesz jak nazwałem syna?
- Nie mam pojęcia. Ale na pewno nie nadałeś mu arabskiego imienia.
- Zgadłeś. Wygrałeś puszkę coli. Trzymaj. Masudowi, wyraźnie
wróciło poczucie humoru, którym dał mi się poznać kiedy tylko otworzył mi drzwi
swojego monstrualnego Volvo. – Ardaszir. Tak nazywał się jeden z władców
rządzący Persjią jeszcze przed nadejściem Arabów. Według Szahname (Shahname,
Shahnameh – napisany przez Ferdousiego, perski epos narodowy. Tytuł, oznacza
„Królewską księgę”. Shahname, opowiada historię Persji od stworzenia świata do
upadku dynastii Sasanidów), Ardashir zabił smoka i założył dynastię Sasanidów.
Ciężko było mi znaleźć typowo perskie imię. Kiedy dowiedziałem się, że urodził
mi się chłopiec, w bibliotece w Teheranie spędziłem dwa dni, obłożony
książkami. Mamy w Farsi dużo wpływów arabskich i wiele imion, teoretycznie
rdzennie perskich, wywodziło się z języka arabskiego. Byłem bardzo zdezorientowany
zanim na horyzoncie pojawiła się jedna osoba, która przypomniała mi, że
Ferdousi, pisząc Szahname, chciał do minimum ograniczyć słowa zaczerpnięte z
arabskiego. Ferdousi dbał o perską kulturę. Dbał o historię. Dbał o czystość
języka. Może i mój syn nie zabije smoka, ani nie uratuje języka, ale mam
nadzieję, że będzie dumny, że urodził się w Persji.
SHERVIN
– PRZEWODNIK
Profil Shervina znalazłem na couchsurfingu. Gdy dojechałem do
Shiraz, miałem obawy by pojawiać się pod jego dachem i zawracać jemu i jego
rodzinie głowę moimi problemami ze świeżym oparzeniem na kostce. Pierwszą noc
chciałem spędzić w namiocie rozbitym na pasie zieleni, tuż naprzeciw
zatłoczonego parku. Obok innych biwakujących rodzin. Kiedy zabrałem się za
rozpakowywanie z pokrowca mojego czadoru, zadzwonił telefon.
- Shervin? Nie spodziewałem się, że o tej porze mógłbyś zadzwonić.
- Chciałem się upewnić czy aby na pewno przyjedziesz. Żeby Ci
ułożyć plan na zwiedzanie miasta. Chciałbym pokazać Ci jak najwięcej. Ale nie
mogłem się z Tobą ostatnio w ogóle skontaktować.
- Przepraszam. Najpierw nie miałem zasięgu. Później rozładował mi
się telefon. Do tego, jeszcze, doszły problemy po drodze.
- A teraz, gdzie jesteś? Uda Ci się, tak jak napisałeś, jutro
dojechać do Shiraz?
- Właściwie to... jestem... ale nie chciałbym Ci robić problemu...
jestem w Shiraz.
- Gdzie? W którym miejscu?
- W parku. Powiedziałem oddając telefon przechodzącemu obok mnie
chłopakowi.
- Już wiem. Czekaj tam; zaraz po Ciebie przyjadę.
Po około piętnastu minutach, niski, uderzająco podobny z twarzy do
Danny’ego De Vito, mężczyzna o sangwinicznej posturze i melancholijnym sposobie
bycia, zaprowadził mnie do białego Samanda i zawiózł ulicami Shiraz do
wielkiego domu z z otoczonym wysokimi murami, robiącym wrażenie roślinną
różnorodnością roślinności, ogrodem.
- To jest dom moich rodziców. Mieszkam z nimi. Chodź, pokażę Ci
mój pokój. Tylko po cichu. Jutro przedstawię Ci rodzinę. Wszyscy już śpią.
- Przepraszam, że tak późno. Chciałem w parku spać i jutro rano
zadzwonić do Ciebie.
- W parku? Zwariowałeś? Wysłałeś mi na couchsurfingu prośbę o
gościnę w moim domu. Jak miałbym Ci pozwolić spać w parku?
- Nie chciałem Ci robić problemu. Wiesz – późno jest. Środek nocy.
- Wiem, ale nie spałem. Przygotowywałem dla Ciebie plan zwiedzania
miasta. Wiesz, jestem przewodnikiem turystycznym. Ale teraz, pracy prawie w
ogóle nie mam. Jak oprowadzam kogoś za pieniądze, to może jedna grupa w
miesiącu się trafi. I to nie jakaś wielka. Rząd Iranu nie lubi wpuszczać
obcokrajowców. Trudno jest dostać wizę. Mamy Ministerstwo Turystyki, ale prawie
nic nie robi w celu przyciągnięcia turystów zza granicy. Nie mamy tak
rozwiniętej sieci hoteli czy tak dobrze dostępnych informacji o miejscach
wartych odwiedzenia jak np. sąsiadujący z nami Turcy. Przed Rewolucją było
inaczej. Przed rewolucją, przyjeżdżało do nas wielu obcokrajowców. Po 1979
roku, liczby odwiedzających drastycznie spadły. Mimo, że jestem praktycznie bez
pracy, wybrałem studia historyczno-kulturoznawcze. Jutro opowiem Ci o
różnorodności. Obiecuję Ci. Iran, od zawsze był mediatorem pomiędzy Europą,
Bliskim Wschodem a Azją. Tędy przechodziły karawany niosące towary, nowe
wynalazki i filozofie, zarówno w jedną, jak i drugą stronę. Mamy bardzo
zróżnicowaną i interesującą kulturę. Niestety, nie wszyscy mogą się o niej
dowiedzieć. Nasz rząd, choć tego otwarcie nie przyznaje, próbuje zamieść
dziedzictwo Persji pod wycieraczkę. Do tego jeszcze dochodzi opinia o Iranie za
granicą. Wiesz o tym, prawda? Na pewno inaczej postrzegasz mój kraj teraz
niż zanim wjechałeś.
- Masz rację. Zupełnie inaczej. Ale przed przyjazdem, również, coś
mówiło mi, że te wszystkie wiadomości na temat Iranu nie trzymają się kupy.
Mówiąc kolokwialnie, wybacz język, ilekroć czytałem coś w gazecie, w internecie
czy oglądałem w telewizji, odnosiłem nieodparte wrażenie, że ktoś próbuje mi
wcisnąć nic innego jak „bullshit”.
- Mam nadzieję, że nie będziesz narzekał na warunki w naszym domu.
Powiedział Shervin wyraźnie przejętym głosem. – Jesteś pierwszym Polakiem,
którego gościmy.
- Skąd w ogóle najwięcej obcokrajowców przyjeżdża?
- Najwięcej z Turcji, Iraku i innych krajów przygranicznych. Mamy
też wielu gości z Europy.
- A Ameryka?
- Amerykanie przyjeżdżają, ale dla nich odwiedzenie Iranu wiąże
się z dużymi kosztami i ciężkimi procedurami biurokratycznymi.
- To znaczy?
- To znaczy, by dostać wizę, Amerykanie muszą wykupić
zorganizowaną wycieczkę i przedstawić Ministerstwu Spraw Zagranicznych, nie
rezerwację, a potwierdzenie zapłaty i oficjalne zaproszenie z biura podróży.
Teoretycznie, z amerykańskim paszportem, nie można poruszać się samodzielnie po
Iranie. Są, jednak, wyjątki. Mój znajomy, który jest również na
couchsurfingu, miał w domu parę z USA. Chociaż, musieli wykupić drogą wycieczkę
za ponad dwa tysiące dolarów, Iran zwiedzali samodzielnie i nikt nie robił im z
tym problemów.
Następnego ranka, wstaliśmy późno. Z dołu, dochodziły do nas już
głośne rozmowy i niosące się echem kroki domowników. Shervin przestawił mnie
mamie – dobrotliwej kobiecie z poczciwą twarzą, na której rysował się szczodry,
spokojny uśmiech, oraz swojej 89-letniej chorej na Alzheimera babci.
- Ojcu przedstawię Cię później. Sióstr też nie ma w tej chwili.
Gdzieś poszły. Musisz ich koniecznie poznać? Czego się napijesz? Herbaty czy
kawy?
- Kawy, jeśli można.
- Poczekaj przy stole. Moja mama przyniesie
- To ja się wykąpię najpierw, jeśli mogę.
- Allah Akbar! Jego trzeba do szpitala zawieźć. Powiedziała mama
Shiraza, kiedy w krótkich spodenkach wyszedłem spod prysznica.
- Nie, nie trzeba. Naprawdę.
- To nie wygląda najlepiej. Byłeś z tym u lekarza?
- Byłem, byłem. Mam wszystkie potrzebne leki.
- Później przyjdzie mój kuzyn i rzuci na to okiem. Jest lekarzem.
Jednym z lepszych chirurgów w Shiraz.
Po obfitym i rozciągniętym w czasie śniadaniu, Shervin zaprowadził
mnie z powrotem do samochodu mamy by pokazać mi miasto. „Shiraz jest uważany za
serce kultury perskiej”, powiedział dumnie Shervin, dodając „Wszyscy Irańczycy,
choć raz, powinni odwiedzić Shiraz. Wszyscy znają Shiraz pod nazwami Miasto
Nauki, Miasto Róż, Miasto Miłości, Miasto Ogrodów”.
Shervin oprowadził mnie po szerokich bulwarach i wąskich,
romantycznych alejkach. Przedstawił spotkanych przypadkiem kolegów, spośród
których, wszyscy bardzo entuzjastycznie reagowali na nasz widok, zapraszając
nas na herbatę i drobny poczęstunek. Dzięki Shervinowi, dane mi było zobaczyć
zachwycającą swoim wdziękiem, rozmachem i prostotą zarazem, cytadelę skrywającą
za masywnymi i wysokimi, zbudowanymi z żółtej cegły murami. ogrody przyozdobione
basenami, fontannami i cytrusowymi gajami. Zostałem oprowadzony po dobrze
wyposażonych muzeach, misternie zdobionych skomplikowanymi mozaikami z
kolorowych płytek ceramicznych meczetach, średniowiecznych, perskich łaźniach,
siłowniach dla gladiatorów, mauzoleach zasłużonych królów czy zatłoczonych i
hałaśliwych bazarach pełnych, na których można się wyposażyć w co tylko dusza
zapragnie. Nie przypuszczałem jednak, że jednym z miejsc na punkcie wycieczki
starannie, ze wszystkimi przerwami, zaplanowanej przez Shervina, zostanie
umieszczone zaplecze armeńskiego kościoła.
- Tylko Chrześcijanie i obcokrajowcy mogą tutaj wchodzić.
Muzułmanie muszą napisać podanie do odpowiednich władz o pisemną zgodę.
Przeważnie nie dostają zgody. Dlatego wolę wejść tylnym wejściem. Tym bardziej,
że tylko na chwilę tutaj jesteśmy.
Rozglądając się dookoła, byłem świadkiem jak ubrany w czarną
szatę, długobrody ksiądz z wielkim, grubym krzyżem zawieszonym na szyi,
ustawiając się jak w filmie na tle namalowanej na ścianie ikony przedstawiającej
Chrystusa Pantokratora, podał Shervinowi czarną torebkę.
- Idziemy, zwrócił się w moją stronę Shervin. Ksiądz po cichu,
opuścił zaciemnione pomieszczenie, którego suche powietrze, wypełniał zapach
duszącego kadzidła. – Nie chcę tu zbyt długo być. Jeśli policja zobaczy
Muzułmanina w kościele, nie tylko ja, ale i moja rodzina może wpaść w poważne
kłopoty.
- A obcokrajowcy?
- Nie ma problemu. Zabawne, ale wyznawcy innych religii mogą sobie
odwiedzać wszystkie świątynie, które chcą wedle upodobania. To Muzułmanie mają
wprowadzone ograniczenia.
- Czyli jesteś wierzący? Ale jadłeś śniadanie.
- Nie jestem wierzący. Jestem ateistą. Wolnomyślicielem.
- To w czym problem?
- Dla władz, jestem Muzułmaninem. Urodziłem się jako Muzułmanin.
Nie mogę, w legalny, oficjalny sposób odstąpić od religii. Grozi mi za to kara
więzienia, a nawet śmierci. Dlatego wolałem jak najszybciej wyjść. Musimy iść
do samochodu i zostawić to w bagażniku.
Shervin, machnął mi przed oczyma czarną, plastikową torebką.
- Co to?
- Ojciec mnie prosił. Wino. W tym kościele mają najlepszej jakości
wino jakie można dostać w Shiraz. Lepiej by nas z tym nikt nie przyłapał.
Możesz, proszę, schować do torby?
Zmrok. Szeroki bulwar. Patrząc na znajdujące się na tle świateł
ulicznych i kiczowatych, kolorowych neonków migających na słupach ustawionych w
rządku na odgradzającym jezdnie pasie zieleni, miałem wrażenie jakbym znalazł
się w jednej z Baśni z Tysiąca i Jednej Nocy. Przypomniał mi się sms, na
którego nie odpisałem. Wyciągnąłem telefon. Nacisnąłem klawisz numer dwa
przenoszący mnie do edycji nowej wiadomości i, idąc kilka kroków przed
Shervinem, zacząłem klikać w klawiaturę. Zza pleców usłyszałem narastające w
szybki sposób obroty motocykla. Nie zdążyłem się odwrócić jak dłoń kierowcy
wsunęła się w moją w taki sposób, że sam z siebie poluzowałem uścisk i, wręcz
oddałem mój telefon.
- Telefon. Krzyknąłem za odjeżdżającym motocyklem, który po chwili
zniknął gibiąc się to na lewo, to na prawo pomiędzy stojącymi w korku
samochodami. Próba pogoni za złodziejem, doprowadziła mnie jedynie na
krawężnik. Usiadłem, schowałem głowę w dłonie. – Wiesz, bez telefonu ciężko
jest cokolwiek załatwić. Straciłem kontakty. Straciłem numery do przyjaciół, do
znajomych.
- Przepraszam Cię. Powiedział Shervin.
- Nie masz za co przepraszać. Po prostu, chciałem Ci się wyżalić.
Mówi się trudno, a żyje się dalej.
- Przepraszam Cię, że w moim mieście, pod moją opieką Ci się to
przytrafiło. Nie zdążyłem zareagować. Właściwie to dopóki nie krzyknąłeś, w
ogóle nie miałem pojęcia, że coś się dzieje. Szybki był ten chłopak.
- Nie ma za co przepraszać. Naprawdę. Jutro, po prostu, będę
musiał znaleźć jakiś tani, używany telefon i poprosić Cię o pomoc z zakupem i
rejestracją karty sim.
- Chodź, poznasz najpierw mojego tatę. Powiedział Sherving gdy
tylko dojechaliśmy z powrotem do domu. Osobnymi drzwiami, weszliśmy do dużego,
pokoju, wypełnionego dymem papierosowym. –Tato. Mamy gościa. Zawołał Shervin.
Kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do przytłumionego światła, którego jedynym
źródłem była niewielka, wrzecionowata lampka, zauważyłem wysoką, smukłą
sylwetkę trzymającą w ręku jedną z wielu książek ułożonych pedantycznie na
regale przy którym stała.
- Miło mi Cię poznać. Popatrz na to zdjęcie. To ja. Jestem tutaj
na pustyni.
- Byłem ostatnio na pustyni. Przepiękne doświadczenie.
- Przepiękna nicość. Hipnotyczna nicość. Wiesz, że mamy w Iranie
pustynię zwaną „pustynią dusz”? Wielu się na nią wybierało. Niewielu wracało.
Jestem podróżnikiem. Tak jak Ty, ale z większym stażem i bagażem doświadczeń.
Ty pędzisz przez życie. Ja zatrzymuję się na dłużej by powąchać kwiaty. Podczas
ostatniej wspinaczki na Górę Damavand, na szlaku spędziłem ponad dwa miesiące.
Wyobrażasz to sobie? Dwa miesiące. Wam, młodym, zajmuje to co najwyżej trzy
dni. Ja szedłem bardzo powoli. W niektórych miejscach przystawałem na tydzień,
dwa. Los przynosił różne doświadczenia, zarówno ciężkie i bolesne, jak i
przyjemne. Godziłem się ze wszystkim. W gruncie rzeczy, mój synu, los jest
naszym sprzymierzeńcem, niezależnie od tego jakim wrogiem byłby w Twoich
oczach.
- Jeśli istnieje coś takiego jak los. A co, jeśli to my jesteśmy
odpowiedzialni za to co robimy? Zapytałem.
- Może Ci się tak wydawać, synu. W istocie, jesteśmy tylko
piórkiem rzuconym na wiatr. To wiatr nas niesie. Ale nawet wiatr nie zdaje
sobie sprawy, w którą stronę podąża. Wszystko jest częścią planu. Może
boskiego. Może planu natury. Nie jest istotne w co wierzymy. Istotne jest by
temu się poddać i zaufać. Skoro o losie mowa, usiądź tutaj.
Ojciec Shiraza pokazał gestem na skórzaną sofę . Zająłem miejsce.
Sam usiadł naprzeciw mnie odgrodzony stolikiem. Światło lampy zaczęło się
odbijać jak miniaturowe gwiazdy od krótkich, siwych włosów. „Lubisz poezję?”
Zapytał. Pokazując na jedną z dwóch książeczek leżących na blacie. „Otwórz.
Wszystko jedno gdzie”. Otworzyłem. „Daj”. Ojciec Shervina zaczął przekładać
linijka po linijce słowa wiersza zapisanego po persku:
Miejsce, w którym w tej chwili jesteś
Zostało Ci wyznaczone na mapie przez Boga
Gdziekolwiek Twoje oczy i ramiona i serce poruszą się
Względem ziemi i nieba
Ukochany pokłonił się.
Nasz ukochany pokłonił się tu
Bo wiedział, że nadchodzisz.
Zdradzę Ci najskrytszą tajemnicę
Na temat Twojej prawdziwej wartości.
Drogi pielgrzymie.
Jakikolwiek zły czyn wobec Ciebie samego
Jakiekolwiek zaniedbania wobec innych
Oddalą Cię od przyjęcia gracji, miłości
Wzniosłej wolności
Którą niesie Ci boska wiedza
Lecz
Nie przejmuj się Powiernikiem
Mówiącym Ci jakie trudy droga ta
Stawia przed wędrującym
Gdyż w Twojej duszy jest dziś zbyt wiele wina
By czerpać cudowną prawdę tego świata
Ale ponieważ ja jestem przebiegły i hojny
Już zaplotłem olśniewający węzeł
Z jego warkoczy
Jako nadzwyczajną prawdę i podarek
W tym wierszu pisanym dla Ciebie.
- To Hafez. Zapewne wiesz, że w irańskich domach, tradycja
nakazuje by znalazły się dwie książki. Jedna z nich to Koran; druga to poezja
Hafeza, czyli naszego narodowego poety. Obydwie książki to przyjaciele,
kompani. Mając problem, otwieramy Hafeza na losowej stronie i czytamy co ma nam
do przekazania. W moim przypadku, zawsze się sprawdzało. Szukając rady, zawsze
mogłem zaufać Hafezowi. Wyjaśnił ojciec Shervina.
- Mówiąc kolokwialnie, Hafez to, po Koranie, literacki bestseller
Iranu. Sam też czasem do niego zaglądam. Dodał Shiraz. – Tato, musimy już iść
na kolację. Czekamy na Ciebie przy stolę.
- Dołączę do Was później.
- Mam jakieś dziwne wrażenie, że gdzieś już słyszałem słowa tego
wiersza. Pomyślałem do siebie. Twój tata nie mieszka w domu razem z twoją mamą?
Zapytałem Shiraza kiedy opuściliśmy pokój.
- Mieszka, ale częściej przesiaduje właśnie w tym pokoju. To miało
być mieszkanie dla mnie lub dla jednej z moich sióstr. Zależnie od tego, kto
pierwszy założy rodzinę. Dobudowaliśmy je do reszty domu tak by wszyscy mogli
trzymać się razem. Skończyło się na tym, że mój tata, gdy odszedł na emeryturę,
przeniósł tam z biura wszystkie swoje książki i urządził sobie tam czytelnię.
Rzadko kiedy wychodzi. W ciągu dnia, nawet jedzenie mu tam przynosimy.
Kolacja. Suto zastawiony stół. Mama Shervina dowiedziała się o
kradzieży mojego telefonu. Zasugerowała by dzwonić i próbować dogadać się ze
złodziejem. Słuchawka pozostawała głucha. Później, panikując powiedziała, że
najrozsądniej byłoby wezwać policję. Próbowałem ją uspokoić. Próbowałem
wytłumaczyć, że nic się nie stało; że trzeba żyć dalej, że to ja nie uważałem .
Nie udało się. Nie mnie. Z pomocą przyszła siostra Shervina – Taraneh tłumacząc
mamie, że cokolwiek by się nie zrobiło, telefonu nie da się odzyskać. Mama
Shervina argumentowała, że takie coś nie powinno się było wydarzyć kiedy
znajdowałem się, jak to określiła, pod jej skrzydłami. Przepraszała. Taraneh
zasugerowała rozwiązanie, rozwiązujące moją, niekoniecznie nagłą, kwestię braku
telefonu, jak i obawy mamy przynosząc mi swój poprzedni telefon. Dyskusja
ucichła kiedy w pokoju jadalnym pojawił się elegancko ubrany ojciec Shiraza.
Zajął miejsce przy stole tuż obok syna.
- Widzisz tamto zdjęcie? Shervin wskazał palcem na duże zdjęcie
ustawione na regale naprzeciw pokoju jadalnego.
- To Ty, Shervin?
- To mój brat.
- Jesteście bardzo podobni. A, tak w ogóle to gdzie on jest?
- Nie żyje.
- Przykro mi. Jak to się stało?
Albo znajdujące się na stole wino, albo rodzinna atmosfera domu
Shervina, sprawiła, że poczułem się na tyle swobodnie by zadać to pytanie.
Okazało się ono być jeszcze bardziej nie na miejscu, gdy zobaczyłem, że
spowodowało kłótnię.
- Zginął w wypadku. Odpowiedział Shervin.
- Nie zginął w wypadku. Był powieszony. Zareagowała emocjonalnie
Taraneh – jedna z najpiękniejszych dziewczyn z figurą o wąskiej talii i
szerokich biodrach, długimi falowanymi włosami i wyraźnie zarysowanymi, głęboko
osadzonymi w twarzy o diamentowym kształcie oczami.
- Taraneh! W stanowczy sposób, mama zwróciła córce uwagę.
- Co? Przecież dobrze wiesz, jaka jest prawda. Dobrze wiesz, że
nie było żadnego wypadku.
- To był wypadek. Wtrącił głośno Shervin.
- Nie. Nie pozwolę by tak mówiono o moim bracie. Jestem Iranką.
Jestem z tego dumna. Ale do pewnych faktów się przyznaję, że miały miejsce w
moim kraju. Nie można negować egzekucji, które nadal mają miejsce. Trzeba
mówić. Głośno mówić. Inaczej nigdy nie będzie tu wolności. Ja chciałabym tutaj
mieszkać. Nie należę do Europy. Szwecja to nie mój kraj. Tu się urodziłam i tu
jest moje miejsce. Jednak, jeśli tak dalej będzie, nadal będę przyjeżdżać do
was tylko na wakacje.
- Nie kłóćcie się. Jesteście dorośli, a zarazem zachowujecie się
jak małe dzieci , spokojnym głosem powiedział Ojciec Shiraza, podnosząc do ust
kieliszek z czerwonym, wytrawnym, nieco mętnym winem. – Co było, minęło. Nie ma
co rzucać w niebo złej energii. Jak chcecie wspominać brata, róbcie to w dobry
sposób. Złe myśli, na nic mu się zdadzą w życiu pozagrobowym. Ojciec Shervina
nie musiał już nic dodawać. W chwili gdy wypowiedział pierwsze słowa, dyskusje pomiędzy
rodzeństwem nagle ustały.
Mimo, jakby się mogło wydawać, wielkiego pecha, który spotkał mnie
w Shiraz, będąc w rodzinie Shervina, byłem bardzo szczęśliwy. Prawie w ogóle
nie myślałem ani o skradzionym telefonie, ani o poparzonej kostce. Dom Shervina,
dzięki swojej gościnności, mistycyzmowi i otwartości, rzucił na mnie klątwę
pozytywnego patrzenia w teraźniejszość i przyszłość. Najbardziej w pamięć,
zapadły mi lekcje. Różnego rodzaju. Od szukania śladów Zoroastryzmu i Mitraizmu
nie tylko w Persepolis, ale i w meczetach, po wieczorne dyskusje przy szklance
wina o porządku na świecie z mocno uduchowionym, sypiącym z pamięci cytaty
Ferdousiego, ojcem Shervina i jego postrzegającą rzeczywistość trzeźwo i
sceptycznie, studiującą biotechnologię w Szwecji, marzącą o doktoracie i
karierze naukowej, siostrą Taraneh.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz