CZĘŚĆ SZÓSTA: ZNAK ZAPYTANIA
W
STRONĘ PUSTYNI
„Gdzie
jest do cholery ten Diabeł?” Pytałem sam siebie. W poszukiwaniu nieproszonego
guza, zacząłem włazić w każdą, najwęższą uliczkę Teheranu.
Murały na ścianach – niektóre w formie zwykłych gryzmołów; inne w postaci
napisu „drutem kolczastym” z podanym numerem telefonu, jeszcze inne przyjmujące
formę wyrazu artystycznego – kolorowy rysunek na glinianej ścianie. Piękno
przeplatające się z brzydotą. Atmosfera grozy? Ludzie przyglądający się, w
którą stronę podążam. Złe intencje? Za każdym razem, kończyło się na krótkiej
rozmowie i filiżance herbaty. Zatłoczone metro. Kieszonkowcy? „Dokąd jedziesz?
Może Ci pomóc?”. Zakaz fotografowania budynków rządowych. W budce żołnierze z
karabinem maszynowym zawieszonym na ramieniu.
- Halo, proszę Pana. Proszę tu podejść.
Nie wolno robić zdjęć.
- Przepraszam, skasuję.
- Jestem Ahmed, skąd Pan jest? Żołnierza,
najwyraźniej nie obchodził wyświetlacz, aparatu, na którym pokazywałem jak
wymazuję z pamięci zrobione przed chwilą zdjęcie.
Wielki bazar. Tłumy ocierających się o siebie
ludzi. Pucybuci obok skłóconych między sobą ambasadorów w garniturach,
niosących skórzane teczki. „Przepraszam, gdzie jest diabeł?” Nikt nie wiedział
o co mi chodzi. Niektórzy reagowali śmiechem; inni patrzyli się na mnie jak na
uciekiniera ze szpitala psychiatrycznego; jeszcze inni chcieli zrobić sobie ze
mną zdjęcie dla potomstwa. Może to ja tym diabłem byłem? Diabłem z Zachodu? Ale
na Zachodzie mówi się nam, że to Iran jest zły. Ani w Kurdystanie, ani w
Azerbejdżanie, ani na wybrzeżu Morza Kaspijskiego, ani w Teheranie, Diabła nie
spotkałem.
W głowie zrodziło mi się pytanie
zwieńczone wielkim... znakiem zapytania, który przeniosłem na mapę. Trasa do
Isfahanu, którą sobie wyznaczyłem, nie biegła prosto, na południe, główną drogą
przez Qum, tylko przez Semnan, Damqan i Nain. Osoba, patrząca tylko i wyłącznie
na mapę, porównałaby to do próby przejazdu z Częstochowy do Warszawy przez
Szczecin. Dla mnie, szlaczek ten był znakiem zapytania. Nie tylko z wyglądu,
ale i z funkcji. Miałem nadzieję, że da mi odpowiedź na nurtujące mnie coraz
bardziej pytanie.
Duże miasto – trzeba z niego jakoś
wyjechać. Pociąg. Mehdi, sprawdził mi rozkład jazdy. Stacja kolejowa. Duża
stacja. Stojąca za ladą pani w czarnym, luźnym hijabie z odsłoniętą twarzą:
„Chce Pan najtańszy pociąg?”. Nie wiem skąd wiedziała. Odpowiedziałem
twierdząco. Dopytałem o inne możliwości, o zniżki, o perony. Pociąg to nie
autostop. Nie można wyjść na drogę ot tak, kiedy się chce. Kasjerka z
cierpliwością wyjaśniała moje wątpliwości, a stojące za mną osoby, ze spokojem,
nie wyrywając się z kolejki; nie przepychając się, czekały. Starszy mężczyzna
podszedł i zapytał czy nie chcę pomocy w kupnie biletu. Odpowiedziałem, że
wszystko już wiedziałem; że od tamtego momentu mogę sobie już poradzić.
Mężczyzna zapytał dokąd jadę. Semnan, odpowiedziałem. Paszport. Proszę, to Twój
bilet. Możesz przejść w stronę bramek na perony.
- Ile płacę?
- Nic. Ale nie wiem po co Ty tam jedziesz.
Bramki. Dwóch policjantów. Znowu, oprócz
biletu, musiałem pokazać mój paszport. Pieczątka na bilecie. Już druga.
Pierwszy podpis. Dlaczego cały czas muszę się legitymować?
- Dla bezpieczeństwa. Każdy pasażer jest
rejestrowany. To na wypadek gdyby coś się stało. Chcemy zapewnić najwyższy
poziom bezpieczeństwa podróżującym.
Wagon. Przedział. Fotele pokryte brązową
dermoskórą – każdy oddzielony od siebie ruchomym podłokietnikiem. Na składanym
stoliku – woda.
- Jakim cudem przejazd 250 kilometrów w
takich warunkach może kosztować tylko pół dolara? Zapytałem młodego mężczyzny
siedzącego naprzeciw mnie gdy tylko ruszyliśmy. Przecież to poniżej kosztów
przewozu. Dodałem, widząc, że oprócz nas, w przedziale nikogo nie ma.
- To najtańsza klasa. Zobacz, nie ma
klimatyzacji.
- Ale są przedziały. Są wygodne siedzenia.
Jest woda. Po co klimatyzacja? Żeby się rozchorować? Możemy sobie okno
otworzyć.
- Mamy subwencje rządowe na bilety
kolejowe. Co prawda, poszły w górę ostatnio, ale i tak, ceny są nadal
przystępne. To rząd reguluje u nas ceny większości artykułów i usług. Nie
rynek.
- Podobnie jak dopłaty na paliwo?
- Oraz na prąd, wodę, chleb, ryż, itp.
- Macie bardzo dużo darmowych usług.
Widziałem już darmowe fontanny z wodą pitną, widziałem darmowe jadłodajnie; w
każdym parku jest toaleta. Ba – nawet gniazdka są i można sobie za darmo
bateryjki podładować. Do tego, trawniki są starannie podkoszone. Drogi są
dobrze utrzymane i bezpłatne, ulice rozświetlają nocą zdobiące je neonki.
- Edukacja też jest za darmo, ale....
- Ale...?
- Ale nie mamy azadi (wolności).
- Widziałem plac Azadi w Teheranie. Jest
ogromny.
- Nie mamy demokracji. Nie możemy
wybierać. Wiesz, podczas ostatnich wyborów, wybuchła seria protestów. Niewiele
osób głosowało na Ahmadinejada. Sam się wybrał. My nie mamy wpływu na politykę
naszego rządu. Oni mogą robić co chcą. Raz wprowadzą sobie takie prawo, a raz
inne. Media są cenzurowane. Teoretycznie rzecz biorąc, nie możemy oglądać
filmów jakie chcemy, słuchać muzyki jakiej chcemy. Nie możemy nawet głosować.
Nie mamy żadnego wpływu na to co dzieje się w naszym państwie. Owszem – byłem
za granicą. W Iranie jest tanio. Jest tanio nawet w porównaniu do zarobków. Ale
co z tego, jak rok temu, wyobraź sobie, było jeszcze taniej? I to nie
troszeczkę, tylko dwa razy taniej. W ciągu kilku miesięcy, ceny wszystkiego
podskoczyły dwukrotnie. Ale my jesteśmy Irańczykami. My nie narzekamy. My
potrafimy się z tego śmiać. Od zawsze robili nas w balona. Opanowaliśmy sztukę
traktowania tego wszystkiego z lekkim przymrużeniem oka i ironią. Jedziesz do
Mashad? Może kupić Ci jedzenie. Przed Tobą długa droga, zapytał mężczyzna
widząc przechodzącego ze stolikiem na kółkach pracownika wagonu
restauracyjnego.
- Jadę do Semnan.
- Semnan? To tak jak ja. Ale po co tam
jedziesz?
- A po co Pan tam jedzie?
- Ja tam mieszkam. Ale tam nie ma nic interesującego
dla turystów.
- Kawałek za Semnan jest pustynia Kavir.
Chciałbym tą drogą przejechać. Właściwie to chyba już półpustynia się zaczyna?
Powiedziałem, widząc przesuwające się za oknem drobne, rzadko rozsiane na
żółtej ziemi, zielone krzaczki.
- Tak, ale nie rozumiem po co Ci jechać na
pustynię, na pustyni nic nie ma.
- Szukam Diabła. Nie znalazłem go na
północy, ani północnym-zachodzie, skąd przyjechałem więc może go znajdę w
Kavirze. Jestem zdeterminowany. Jak będzie trzeba, wykopię go spod ziemi.
- Tam nie ma żadnego Diabła. Tam prawie
nikogo nie ma. Nie rozumiem Cię.
- Dużo osób mi mówiło by nie jechać na
pustynię. Ale, jak dla mnie, wydaje się ona interesująca.
- Co tam jest interesujące? Pustynia, z
definicji słowa jest pusta. Tam nikogo nie ma. Wody też nie ma. Jest gorąco.
Umrzesz. Nikt Cię nie znajdzie. Powinieneś jechać do Mashad, Yazd, Shiraz i
Persepolis. Tam jest kultura, tam jest historia.
- Mam pewien plan jak ją bezpiecznie
przejechać. Tam jest droga. Proszę zobaczyć. O, tutaj jest mapa. A tutaj są
wioski. A co do tego czy jest interesująca czy nie, z całym szacunkiem dla
kultury Iranu, proszę sobie wyobrazić, że u nas pustyń nie ma.
- Ta droga... wiesz jak wygląda ta droga?
Jak tylko odbijesz na południe, znajdziesz się na pustkowiu. Tamtędy nikt
prawie nie jeździ.
- Wobec tego, wrócę do Teheranu.
Gdy dojechaliśmy do Semnan, mężczyzna
zaprosił mnie na wspólny posiłek do domu jego rodziców: „Ramadan się niedługo
zaczyna. Korzystaj póki możesz bo coraz mniej jedzenia będzie. Zwłaszcza, że im
dalej na wschód, tym społeczeństwo bardziej konserwatywne”.
Trasa. Dobra trasa. Jednopasmowa ale równa
i niemal pusta. Autostop. Podwózka do Damqan. Po drodze, kierowca jadący do
Mashad ostrzegał mnie przed lampartami i uspokajał moje obawy dotyczące węży.
„Jak zostaniesz ukąszony to w najbliższej aptece powinni mieć antytoksynę.
Dobrze byłoby gdybyś go złapał. Albo wiedział co Cię ukąsiło. Albo chociaż
zrobił mu zdjęcie. Zastrzyk powinieneś dostać za darmo.”
Senne i spokojne Damqan. Niewielkie miasto
z zielonymi trawnikami, starannie jak od linijki ułożonymi zasadzonymi,
zielonymi drzewami i tryskającymi wodą fontannami na tle żółtych, wysuszonych
gór. Granica miasta, sprawia wrażenie granicy dwóch światów. Z suchego i
monotonnego pustkowia, trafiłem do nasyconej żywymi kolorami, zdobionej
misternymi, barwnymi mozaikami oazy pełnej życia – spokojnego, ale zawsze
życia. Sklep. Samowar. Kawa. Zapasy wody. Autostop. Taksówka.
- Nie mam pieniędzy.
- Dokąd jedziesz?
- W stronę południa. W stronę Jandaq.
- Ja tutaj w mieście zostaję. Mogę Cię
gdzieś tu zawieźć.
- Park?
Usiadłem na trawniku. Podeszło do mnie
kilku chłopców sprzedających cytaty z Koranu wykaligrafowane ręcznie na
laminowanych kartach. Kupiłem jeden mimo, że nie rozumiałem pisma arabskiego
(Wśród Muzułmanów panuje reguła, że jedynym językiem, w którym powinno się
czytać Koran jest język arabski). Siedzący kilka metrów ode mnie mężczyzna bez
jednej nogi zawołał mnie do siebie, uraczył kromką chleba i rozmową.
- Na pustyni nic nie ma. Lepiej by Ci było
pojechać w jakieś bardziej interesujące miejsce.
Zdeterminowany, wyszedłem na rogatki.
Droga. Nic nie jedzie. Wreszcie samochód. Nie pierwszej nowości Saba Saipa –
bliźniaczy model Kia Pride. Kolor – czarny. Myślałem, że tylko biale Saipy po
Iranie jeżdżą.
- Dokąd.
- Zaraz, my się już widzieliśmy.
- Do parku Cię wiozłem. Dokąd jedziesz?
- Niezmiennie, w stronę Jandaq.
Odpowiedziałem roześmianemu kierowcy, który w tej chwili miał już w środku
trzech innych pasażerów.
- 200 kilometrów stąd jest wioska. My tam
jedziemy. Jak chcesz to możemy Cię zabrać ze sobą i przenocować. Noc się
zbliża.
- Jeśli mogę?
- Wskakuj.
Perska muzyka w tle. Kierowca, niewiele
mówiący po angielsku uraczył mnie papierosami i nugatowymi cukierkami. Zachód
słońca. Piękny kiedy obserwuje się go w miejscu gzie horyzont wygląda jak
rozłożony wierzch dłoni. Zaraz, zaraz...? Zachód? Ja miałem przecież Diabła
szukać na pustyni a nie domy mieszkańców oaz odwiedzać.
- Mogę tutaj wysiąść?
- Tutaj? Przecież tu nic nie ma. Daleko od
wszystkiego. Pustka. Słońce zaraz zajdzie i zwierzęta prowadzące nocny tryb
życia zaczną polować. Nie chciałbyś natrafić na skorpiona. Nie ma mowy. Nie
wysiadasz. Zginiesz tutaj.
- Proszę. Najwyżej zrobię kilka zdjęć i
kogoś zatrzymam by mnie do kolejnej wioski podwiózł. Wodę mam. Mam też pełne
buty. Na prawdę chciałbym spędzić trochę czasu na pustyni.
Po kilkukrotnych namowach, kierowca
zatrzymał się. Wysiadł. Otworzył bagażnik i wręczył mi dużą butelkę wody.
Powiedział: „Salamat Bashi” (Farsi: Bądź zdrów) i odjechał. Zostałem sam. Na
poboczu pustej drogi. Po środku niczego. „Alhamdullilah”, wyszeptałem odchodząc
od drogi w stronę zachodzącego słońca. W pustynię by pierwszy powiedzieć diabłu
„dobranoc”.
Słysząc szelest, otworzyłem oczy. Czyżby
ktoś szarpał mój namiot? Przecież powinienem tutaj być sam. A może, Diabeł mnie
znalazł. Latarka. Powoli rozsunąłem płachtę namiotu. Wychyliłem głowę. Nicość.
Ciemność. Czarna ciemność. Cisza. To co przed chwilą hałasowało? Wyszedłem na
zewnątrz. Przeszedłem kawałek. Latarka zgasła. Nic nie widać. Gdzie jest mój
namiot? Przecież przed chwilą tu był. Może tędy. A może tędy? A jak w jakąś
przepaść wpadnę? Wyjąłem bateryjki z latarki i włożyłem je ponownie. Czarna
sylwetka. „O – jest.”. Przed wejściem do namiotu, podniosłem głowę i.... nie
mogłem uwierzyć w to co widziałem. Tysiące. Miliony. Miliardy.... nie!
Nieskończoność. Nieskończoność drobnych, mniejszych i większych, układających
się razem w kształt przypominający kopułę małych, białych iskierek. Droga
mleczna, Soraja. Andromeda, Omega Centauri. Wszystkie, widoczne gołym okiem
galaktyki sprawiały wrażenie być jak na wyciągnięcie ręki. Nigdy wcześniej nie
widziałem do tego stopnia rozgwieżdżonego nieba. (Klimat pustynny
charakteryzuje wysokie ciśnienie i bliska zeru wilgotność. Na przejrzystość
powietrza, wpływa również brak jakichkolwiek zakłócających widoczność świateł).
WĄŻ.
Z namiotu wyszedłem dopiero gdy zaczęło
się robić zbyt gorąco by siedzieć w środku. Wziąłem prysznic. Wykorzystałem do
tego koszulkę nasączoną wodą z jednej z kilku butelek, które ze sobą miałem.
Mając nadzieję, że ktoś się zatrzyma, kolejną półtoralitrową wypiłem małymi
łykami na miejscu, zostawiając sobie na drogę dwie. Rysując palcem na piachu
strzałkę wskazującą kierunek, zwinąłem namiot i poszedłem w stronę asfaltu.
Sandały. Ze względu na możliwość ukąszenia skorpiona, pustynne faux-pas. Nie
wyjmowałem pełnych butów. Nie bałem się. W końcu, w takim miejscu, wystarczy
patrzeć pod nogi – wszystko widać jak na dłoni.
Dziwny
kształt. Kontrastujący z otoczeniem kolor – coś pomiędzy brązem i beżem. Martwy
krzaczek? Podszedłem bliżej. Sprawiające wrażenie ostrych jak brzytwa, pokryte
drobnym piaskiem łuski. Żmija. Nachyliłem się i przyglądałem się jak leży
zwinięta w kłębek i wygrzewa w pełnym słońcu. Chwila zdawała się trwać
wieczność. Tym razem, to nie ja byłem zaklinaczem. To wąż – w dodatku leżący
bez ruchu mnie zahipnotyzował w taki sposób, że siedziałem obok niego bez
ruchu, nie mogąc odwrócić wzroku. Żałowałem, że nie miałem przy sobie żadnego
patyka. Żmija skierowała rogatą głowę w moją stronę. Promyk słońca odbił się od
przypominających dwa niewielkie kamyczki onyksu, czarnych źrenic. Wystawiła
przypominający krawat język i popełzała szybkim tempem przed siebie. Może to
ten Diabeł? Tylko dlaczego, pokazał mi język i sobie poszedł? Podążyłem za nią.
Straciłem ją z widoku gdy przed moimi oczyma pojawiły się rozkładające się
zwłoki wielbłąda. Zapomniał o wodzie? A może coś go ukąsiło? Na pewno długo
tutaj już leży. Ciekawe dlaczego wcześniej go nie widziałem. W sumie był tak
blisko mojego namiotu. Myślałem do siebie. Żmija pojawiła się w odsłoniętym
oczodole czaszki nieszczęśnika. Kolejny raz rzuciła spojrzenie w moją stronę.
Kolejny raz pokazała mi język, zasyczała i zniknęła gdzieś pod zwłokami. Powrót
na drogę nie był wcale łatwy. Podczas zabawy w berka z wężem straciłem
kierunek. Nie miałem kompasu. W odnalezieniu drogi przyszedł mi zegarek,
horyzont i słońce.
SAEED
– KIEROWCA CIĘŻARÓWKI.
- Allah, Allah – co Ty tu robisz? Zapytał
Saed, który widząc mnie na poboczu, od razu zatrzymał wielką, wiozącą owoce
starą ciężarówkę z lubiącym paliwo i hałas silnikiem ukrytym pod
wystającą z przodu maską.
- Jadę do Jandaq.
- Nie wiedziałem, że tu może się ktoś
kręcić. Myślałem, że zjawę widzę. Szczerze mówiąc, przestraszyłem się jak mi
tak machałeś. Ale coś podpowiedziało mi by się zatrzymać. Życie Ci niemiłe?
- Chciałem zobaczyć pustynię. Dziękuję, że
się Pan zatrzymał. Długo czekałem. Nie wiem ile, ale długo. Już myślałem, że
nikt tędy nie jeździ.
- Allah, Allah! Tutaj niczego nie ma.
Gorąco. Nieprzyjaźnie. Nie idzie wytrzymać. Chcesz wody?
- Tak, dziękuję.
Saeed podświadomie wzbudził we mnie
szacunek. Wszystko za sprawą czarnej koszuli, włożonej w czarne, eleganckie
spodnie wyprasowane na kant oraz twarz – poczciwą twarz z o rysach George’a
Clooney’a z siwym zarostem łączącym się na skroniach z krótko przystrzyżonymi,
szpakowatymi włosami. Moja znajomość perskiego była wówczas jeszcze ograniczona
właściwie do prostych, komunikatywnych zwrotów. Mimo to, przez kolejne
kilka godzin jazdy w ciężkich i surowych warunkach, przy użyciu tych
podstawowych słów, znaleźliśmy sposób nie tylko porozumiewania się, ale i
wzajemnego zrozumienia. Panuje przekonanie, że werbalna komunikacja, stanowi
jedynie 5 procent ogółu przekazu wiadomości. Reszta odbywa się przy
użyciu świadomych lub nieświadomych gestów i mimiki. Widząc krople potu na moim
czole, Saeed, przestawił ledwie dyszący nawiew w moją stronę pytając czy dobrze
się czuje i czy nie zatrzymać na chwilę ciężarówki. Kiedy wyciągnąłem z torby
aparat, zatrzymaliśmy się. „Chodź, zrobię Ci zdjęcie”, zaproponował Saeed
kończąc sprawdzanie opon w ciężarówce.
- Odpowiedzialność, dodał. – Gdyby coś
było nie tak z samochodem, utknęlibyśmy tutaj na jakiś czas. Ale nie bój się.
Mam wodę. Mam dużo miejsca w kabinie. Jest gdzie spać. Ze mną nie zginiesz.
Przez chwilę zastanawiałem się co by było
gdybym trafił na nieuczciwą osobę. „A może Saeed wcale nie jest tak sympatyczny
jakie sprawia wrażenie? W końcu, nikt nie wie gdzie jestem. Teraz, jestem tylko
ja i on..... i pustynia. Różne rzeczy mogą się wydarzyć i nikt nie będzie o
nich wiedział. Autostop ma to do siebie, że przy braku świadków, można takiego
pasażera na gapę nie tylko okraść, ale i, pozbywając się problemu, żywego lub
martwego, wyrzucić po środku niczego. Ale nic – w razie czego, jestem gotów.
Cokolwiek ma się wydarzyć. Cokolwiek będzie się działo, przeczekam do samego
końca. Obojętnie czy będzie to happy ending czy nie.”, myślałem szykując
awaryjnego smsa do kilku znajomych z przybliżonym opisem miejsca, w którym
byłem.
- Nie da się zadzwonić. Zauważył Saeed.
Faktycznie – pokonując kolejne kilometry, ani razu nie widziałem w telefonie
choćby jednej kreski zasięgu.
- Messie?, zapytał mój kierowca
kiedy ponownie wsiedliśmy do niebieskiego, rozgrzanego niczym piec, potwora.
- Nie rozumiem
- Messie? Powtórzył pytanie Saeed
wykonując znak krzyża.
- Aaaa, Messie. Chrześcijanin – tak,
odpowiedziałem.
- Bracia. Ty i ja. Jesteśmy jak bracia.
- Pan również jest Chrześcijaninem?
- Nie – Muzułmanem. Ale jeden Allah, jeden
Bóg. Mamy różne obyczaje, ale wierzymy w tego samego Boga. Jesteśmy braćmi.
- A Chrystus? Dla nas był Synem Bożym; dla
Was - prorokiem.
- Synem czy prorokiem – wszystko jedno.
Bóg jest ten sam. Nawet księgi te same.
- Tora, Biblia....
- I Koran. Najpierw była Tora, później
Nowy Testament – biblia. Później, pojawiło się proroctwo Mahometa. Trzecia
księga – Koran. Jesteśmy spadkobiercami Żydów i Chrześcijan. Tłumacząc
kolejność pism świętych, Saeed, na znajdującej się pod przednią szybą półce, w
kolejności ułożył złożoną kartkę papieru, paczkę papierosów i miniaturową
wersję Koranu. – Byłeś w Izraelu?
- Nie ma Izraela. – odpowiedziałem
zdaniem, które, zgodnie z informacjami o Iranie, które przeczytałem przed
przyjazdem, powinno być przez Irańczyków odebrane entuzjastycznie.
- Jest. I jest bardzo mocny i bogaty.
- Tam jest Palestyna.
- Nie wiem dlaczego oni się tam zabijają
między sobą. To nie ma nic wspólnego z religią. Polityka i pieniądze. Tora,
Biblia, Koran – te wszystkie księgi zakazują zabijania. Mógłby być pokój.
Mogłaby być zarówno Palestyna i Izrael. Palestyńczycy mogliby żyć z
Izraelczykami w zgodzie. Teraz się zabijają. Strzeli jeden, drugi odda. Później
błędne koło zamknie się i zacznie się toczyć. Wiecznie; w nieskończoność. A
przecież, mogłoby być dobrze, prawda?
- Mogłoby.... ale ma Pan rację – polityka
i pieniądze.
[....]
- Woda, woda!
- To nie woda!
- Wygląda jak woda, podoba mi się.
- Plaża?
- I luksusowy kurort. Hotele. Chyba nawet
jachty widzę.
- Jest tam restauracja? Głodny jestem.
Podłapał moją ironię Saeed.
Nudny krajobraz pustyni urozmaicają
podążające w sobie tylko znanym kierunku, dzikie wielbłądy, skały o różnych
kształtach, oraz pojawiające się i znikające na linii widnokręgu, fatamorgany.
Ciekawe zjawisko. Widać wodę. Najpierw jezioro, które stopniowo zlewa się z
innymi jeziorami, tworząc morze. Morze, z kolei łączy się z innymi morzami
tworząc ocean. Z czasem, kawałek od brzegu pojawiają się małe, oblewane dookoła
przez niewysokie fale wysepki. Wzdłuż plaży wyrastają hotele, restauracje –
całe wypoczynkowe miasta. Małe jachty ruszają do regat i, mijając wielkie
tankowce, wypływają ku nieznanemu. Pomyśleć tylko, że cała ta budowa odbywa się
tylko po to by zniknąć i, za chwilę na nowo pojawić się w innym miejscu. Ile
energii potrzeba by stworzyć coś tak zachwycającego z niczego? Szczególnie, że
wszystkie te zachwycające krajobrazy powstają za sprawą jednej osoby –
obserwatora. Przed „znikającymi jeziorkami” nie da się uciec. Można iść w ich
stronę, ale biorąc pod uwagę, że nie ma ich na żadnej mapie, ani zdjęciu
satelitarnym, istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że po kilku krokach, woda
zniknie i pojawi się w innym miejscu. Fatamorgana powstaje w wyniku załamania
się odbitych od nagrzanej powierzchni fal świetlnych. Im gorętsze podłoże tym
większy efekt. Różne temperatury powietrza w kolejnych jego warstwach,
odpowiedzialne są również za tworzące się wirujące w miejscu stożki lekkiego,
drobnego piasku, przeradzające się przy większym wietrze w burze piaskowe.
- Te wielbłądy. One mają właściciela?
- Nie mają. To dzikie wielbłądy.
- To dokąd idą?
- Szukają jedzenia.
- Da się je dosiąść?
- Najprawdopodobniej, uciekną przed Tobą.
Ale próbuj – może Ci się uda. U nas jest takie powiedzenie, że jak Allah chce
byś dosiadł wielbłąda, pozwoli Ci go dosiąść i wielbłąd stanie się Twój. Ale
wtedy, jesteś za niego odpowiedzialny bo porzucając go kiedy znudzi Ci się
jazda, odrzucasz błogosławieństwo Allaha.
Kiedy dojechaliśmy do małej wioski, której
nazwy nie było na mojej mapie, na zawołanie Saeeda, ciężarówkę obległa grupka
dzieci. Nikt nic nie powiedział. Bose dzieciaki jedynie przyglądały się
czarnymi oczami. Niektóre próbowały zajrzeć do środka. Inne dotknąć. Jeszcze
inne, uśmiechając się, gestem przywitania unosiły w górę dłoń – otwartą dłoń.
Pustą, bezbronną i niewinną dłoń. Jedyną osobą, która się odezwała był brat
Saeeda – niski mężczyzna w średnim wieku z czarnymi włosami i bardzo gęstą i
długą brodą. „Witam, nazywam się Hamid”, powiedział układając usta we
wzbudzającym moje podejrzenia, wyraźnie wymuszonym, zdobiącym tylko jedną
połowę twarzy uśmiechu.
- Możesz tutaj zostawić plecak.
Zaproponował Saeed kiedy wyszliśmy z samochodu. Obawiałem się. Nie tylko
dlatego, że drzwi pozostały otwarte, ale i dlatego, że Hamid nie dołączył do
nas kiedy weszliśmy na ścieżkę biegnącą pośród zlewających się z pustynnym
piachem domków z suszonej gliny, których ścianom, chropowatości dodawały
widoczne jedynie z bliska kawałki twardej słomy i drobne kamyczki. Mimo to,
plecak zostawiłem. Zabrałem ze sobą jedynie torbę z prowiantem, papierosami i
wodą. „Komputer, aparat – to tylko rzeczy materialne. Najważniejsze rzeczy mam
przy sobie. Zabierając plecak, nigdy nie będę wiedział, do jakiego stopnia
uczciwi są ludzie, wśród, których się znalazłem. Jak zginie to trudno – będę
miał nauczkę, ale i kolejną lekcję; kolejne doświadczenie z magicznego Iranu.”
Mężczyźni siedzący przed domami,
przekładając w palcach koraliki, wyliczający atrybuty Allaha, pozdrawiali nas
zarówno podniesieniem dłoni, jak i pełnym uśmiechem. Nikt z nich, jednak, nie
wypowiedział żadnego słowa.
Dom. Masywne, drewniane drzwi z dwiema
wykutymi ze stali kołatkami – jedną masywną, w kształcie zamkniętej pięści,
przypominającej, na pierwszy rzut oka, gotowego do ataku barana; drugą –
delikatną, o kształcie obrysu półksiężyca.
- Zapukaj tą po prawej stronie,
zasugerował Saeed wskazując na tą masywniejszą.
Po kilku uderzeniach, drzwi uchyliła
ubrana w czarny, luźny, zasłaniający czador kobieta.
- As-Salam-Aleykum, powiedziała.
- Maleykum-as-Salam, odparłem dodając –
hubi?
- To jest moja żona. Widzisz? Bardzo
przykładna, religijna kobieta.
- Widzę. Nosi czador.
- Nie ważne czy nosi na ulicy czy nie.
Ważne kiedy zakłada.
- Nie rozumiem.
- Nic Ci te kołatki nie mówiły?
- Mogę się domyślać, ale nie chcę
zgadywać.
- Różny kształt, różny dźwięk. Prawa jest
dla mężczyzn, lewa dla kobiet. W ten sposób, osoby znajdujące się w środku,
wiedzą kto puka do drzwi. W gronie rodzinnym, czadoru moja żona nie nosi. Zbyt
gorąco tutaj jest. Może chciałbyś się obmyć. Zapytał Saeed wskazując palcem na
łazienkę. – Moja córka, akurat przyniosła wodę ze studni.
Po powrocie spod prysznica, który w
istocie był wielką beczką z wodą z pływającym w środku malutkim wiaderkiem,
zająłem miejsce na dywanie zdobiącym kamienną podłogę głównej izby domu. Obok
Saeeda. W towarzystwie wpatrzonej w teledyski lecące na MTV i pląsającej w rytm
muzyki, ubranej w modne jeansy i różową bluzkę z kolorowymi motywami, 7-letniej
córki mojego kierowcy. Kobieta w czadorze, którego dawniej się bałem,
przyniosła daktyle i kawałki pokrojonego melona i arbuza i znikła w kuchni. Po
jakimś czasie pojawiła się znów by postawić przed nami tackę z herbatą i znowu
zniknąć. Za trzecim razem, jej udekorowane brązowym, kwiatowym motywem z henny
dłonie, ustawiły przed naszymi kolanami talerze z ryżem, pomidorami, smażonymi
jajkami i kawałkami pieczonej na ognisku, nasiąkniętej aromatem węgla,
baraniny, po czym znów, razem z resztą ciała wróciły do kuchni.
- Będą zmiany, powiedział Saeed, pokazując
na córkę, która początkowo nie reagowała na jego nawoływanie do zajęcia miejsca
przy posiłku.
- Będą, proszę Pana, oj będą, uśmiechnąłem
się.
KAMRAN
I MANSUR – AMATORZY SZYBKIEJ JAZDY I PŁYWANIA.
Na chwilę sparaliżował mnie strach. Nie wtedy kiedy pruliśmy po
cienkiej nitce z prędkościami wahającymi się pomiędzy sto-osiemdziesiąt a
dwieście kilometrów na godzinę. Nie wtedy gdy dwóch, wiozących mnie białym
Samandem, niewiele ode mnie starszych chłopaków zaczęło podczas szybkiej jazdy
palić dżointa. Nie bałem się nawet gdy wyprzedzając Saipę, zza zakrętu wyłoniła
się jadąca wprost na nas ciężarówka. Strach w oczy spojrzał mi dopiero wtedy
gdy zjechali z drogi i zaczęli pruć na przełaj po płaskim, pokrytym cienką
warstwą szarego piachu podłożu.
Południe. Pusta droga. Podniosłem wzrok znad książki. Nic. Kiedy
kolejny raz, dałem odpocząć zmęczonym oczom patrząc przez chwilę w dal, na
drodze pojawiła się biała plamka, stopniowo przyjmująca kształt samochodu.
Ustawiłem się na poboczu. „Nain!”. Dwóch wesołych chłopaków, siedzących na
pokrytych beżową skórą, fotelach Samanda (Samand – należąca do koncernu Iran
Khodro Company marka produkowanych w Iranie, dobrze wyposażonych, opartych na
platformie Peugeota 405 samochodów segmentu D), zaprosiło mnie na tylną kanapę,
którą miałem tylko dla siebie. Ruszyliśmy. Usadziłem się po środku tak by
widzieć znikającą pod kołami drogę i monotonny krajobraz dekorowany znikającymi
jeziorkami. Nagłe przyspieszenie za nami chmurę piasku pokrywającego asfalt i
wbiło mnie nieco w oparcie kanapy. O kierowcy – Kamranie i jego koledze –
Mansurze dowiedziałem się tylko jak mają na imię. Wszelkie inne próby
nawiązania kontaktu kończyły się jedynie śmiechem i szeptami, których nie potrafiłem
zrozumieć gdyż zakłócał je pęd powietrza odbijającego się od przedniej szyby,
napierającej na nie z prędkością wahającą się pomiędzy sto- osiemdziesiąt a
dwieście kilometrów na godzinę.
- Dokąd, tak w ogóle jedziecie?
- [wybuch śmiechu, szepty]. No tak, jedna droga tylko tutaj jest.
Gdziekolwiek nie jadą, to i tak jadą w moją stronę.
- Wiecie, bardzo mi się podoba w Iranie.
- [wybuch śmiechu, szepty]. No tak, większości Irańczykom, których
do tej pory poznałem nie mieściło się w głowie jak mogę tak długo w ich kraju
wytrzymać.
Mansur wyciągnął foliowe zawiniątko. Do mojej dłoni trafiła mała,
czarna kulka. Powąchałem – haszysz.
- Chcesz zapalić?
- Nie, dziękuję.
- A nie będzie Ci przeszkadzać jak my zapalimy?
- Nie ma problemu, ale mogę otworzyć okno? Odpowiedziałem. W tym
momencie, przez myśl przeszło mi „Wysiadaj!”.
- Proszę.
Otworzyłem okno i zamknąłem od razu. Powietrze, dosłownie zaczęło
mnie bić po bębenkach. Mansur zwinął skręta. Odpalił. Zaciągnął się kilka razy
i podał go niezwalniającemu kierowcy. Gęsta chmura zakazanego dymu, bardzo
szybko wypełniła kabinę Samanda.
- A jak policja nas zatrzyma?
- To nas wybiczują odpowiedział Mansur wybuchając głośnym
śmiechem.
- Jego nie. On jest obcokrajowcem. Zauważył Kamran.
- Jak to nie? Też tu jest. Też wdycha. Na pewno nie chcesz się
sztachnąć?
Pokazałem palcem na jadącą znacznie wolniej przed nami Saipę.
Kamran, mimo, że zbliżaliśmy się do zakrętu, zjechał na lewy pas i zaczął
wyprzedzanie.
- Ooooooo. Wykrzyknęli jednogłośnie koledzy kiedy zza zakrętu wyłoniła
się jadąca prosto na nas ciężarówka.
Nic nie odpowiedziałem. Przyznaję się bez bicia, że chciałem
krzyknąć, ale zaschło mi w gardle. Kierowca, cudem, wracając na prawy pas,
zmieścił się pomiędzy przednim zderzakiem Saipy a masywną maską ciężarówki.
Odetchnąłem z ulgą. Kamran i Mansur odwrócili się w moją stronę i wybuchając
kolejny raz śmiechem, odsłonili plomby w zębach trzonowych.
„Jakby tutaj ich poprosić o zatrzymanie się?” Myślałem. „W sumie,
nic mi nie zrobili złego. Z drugiej strony, czy jest sens wysiadać? W końcu
jadą w moją stronę. A nawet, jeśli już miałoby się coś stać to.... to die would
be an awfully big adventure”. Uspokoiłem się tłumacząc sobie, że ta ciężarówka
i Saipa to przypadek; zbieg okoliczności. Wmawiałem sobie, że skoro droga jest
pusta, dopóki kierowca jedzie prosto, dopóty nic nam nie grozi. Zresztą – nawet
jakbyśmy mieli zjechać z asfaltu, wszędzie dookoła był tylko piasek. Pewnie
skończyłoby się na tym, że zaliczylibyśmy miękkie lądowanie i stopniowo
wytracili prędkość. Niestety, Kamran i Mansur, zadbali bym znów mógł poczuć
napięcie równe tym, które towarzyszy człowiekowi podczas oglądania thrillerów.
Nagle, zatrzymali się. Zawrócili. Przejechali kawałek i skręcili prosto w
pustynię.
- Jedziemy popływać, powiedział Kamran.
- Tam jest jezioro. dodał Mansur.
- Ale tu nie ma żadnej drogi, zauważyłem.
Spojrzałem na słońce. „Jeszcze mam czas”, pomyślałem. Zostało mi
jeszcze wystarczająco dużo dnia do zachodu by móc sobie zrobić małą przerwę od
jazdy lub... powrotu na pieszo do głównej drogi.
- Zatrzymajcie się. Wysiadam. Powiedziałem kiedy działanie
konopnego dymu pozwoliło mi połączyć ze sobą dwa wykluczające się wzajemnie
fakty – to, że byłem na pustyni, oraz to, że mieliśmy, niby, jechać popływać
nad jeziorem. Jezioro na pustyni? Pomyślałem – kto jak kto, ale ja takich
tekstów nie połknę.
- Tutaj? Tu nic nie ma. Odpowiedział Kamran parskając śmiechem.
Przeszło mi przez głowę, że może faktycznie nie ma się czego obawiać. W tym
momencie, moją uwagę, zwróciła na siebie szybko pełzająca zygzakiem, w kierunku
przeciwnym do naszej jazdy brązowa żmija, którą dojrzałem wyglądając przez
prawe okno. Z rogami czy bez; żmija czy nie żmija, intuicja czy stan
paranoiczny – to nie mógł być zbieg okoliczności.
- Zatrzymajcie się. Nie chcę z Wami dalej jechać. Kamran, zamiast
zwolnić, znowu zaczął się śmiać. Mansur powiedział tylko „Jezioro”, co wywołało
śmiech w dwóch różnych tonacjach i o dwóch różnych barwach. – Zatrzymajcie się
dzwonię na..... – spojrzałem na telefon, na którym nie było ani jednej kreski
zasięgu – dzwonię na policję.... wykręciłem numer.
Mansur szepnął coś do ucha Kamranowi. Kamran zatrzymał samochód.
Wziąłem plecak i wysiadłem. Kamran z Mansurem odjechali. Minęli mnie drugi raz
po zawróceniu samochodu. Nie zatrzymali się. Nawet na nich nie machałem.
Zamiast tego, odpaliłem papierosa i policzyłem szybko, ile mogliśmy przejechać
kilometrów i ile może mi zająć dojście do drogi.
Moim wielkim sprzymierzeńcem było słońce pozwalające mi, przy
użyciu schowanego w kieszeni zegarka, wyznaczyć kierunek. Wrogiem była wysoka
temperatura i kończąca się woda. Znów musiałem zrobić sobie powtórkę z
matematyki i oszacować, co ile czasu mogę sobie pozwolić na wzięcie łyka
niezbędnej do życia cieczy.
WZNIESIENIE
Pustynia Kavir, przyozdobiona jest skalnymi wzniesieniami –
majestatycznymi, choć niskimi kamiennymi górami, w których dopatrzeć się można
rozmaitych kształtów i.... kolorów. Jedno z takich wzniesień, obrałem sobie
jako punkt orientacyjny podczas rozbijania namiotu szykując się do noclegu.
Odchodząc od drogi chwilę przed zachodem słońca, podążałem w stronę
pomarańczowego pagórka, wyraźnie wystającego poza obrys horyzontu. Im bardziej
się zbliżałem, tym góra przybierała bardziej jaskrawy odcień oranżu. Gdy
doszedłem na miejsce, wzniesienie zrobiło się nagle czerwone. Noc. Znów obudził
mnie szelest ścian namiotu. Wyszedłem na zewnątrz. Rozejrzałem się dookoła. Tym
razem, przed moimi oczyma nie było całkowicie czarno. Przeciwnie – mimo bardzo
późnej pory, było całkiem jasno. „Czyżby moje źrenice przyzwyczaiły się do
ciemności?”, pomyślałem. „Nie”, odpowiedziałem sam sobie patrząc na odbijające
księżyc, skalne wzniesienie, które tym razem, mieniło się na biało. Nie był to
żaden odcień bieli. Nie był to beż. Nie była to kość słoniowa. Była to
najczystsza biel jaką można było sobie wyobrazić. Biel rzucająca taki blask, że
wszystko wkoło widoczne było prawie jak na dłoni. Rankiem, nie było możliwości
by zabłądzić. „Dziękuję”, powiedziałem zostawiając z tyłu przypominające mi, w którą
stronę iść, żółte wzniesienie.
CYRUS – OFICER
SIŁ ZBROJNYCH ISLAMSKIEJ REPUBLIKI IRANU.
W miejscach trudnych, słowo autostop, zyskuje nowego znaczenia.
Wystarczy inaczej spojrzeć na znaczenie wyrazów składowych. Autostop, pochodzi
oczywiście od auta, czyli samochodu i stopu, czyli zatrzymywania. Autostop,
zatem polega na zatrzymywaniu samochodów. Co, jednak w przypadku, gdy
samochodów nie zatrzymuje się w sposób aktywny tylko kierowcy, wciskają
środkowy pedał sami z siebie, dziwiąc się co robi obco wyglądający człowiek z
plecakiem w miejscu, w którym by się go nie spodziewali?
Wychylił się przez otwartą za pomocą korbki szybę terenowej Toyoty
w wersji pickup. Czapeczka w kolorze khaki, mundur, pagony, które zdobiły trzy
gwiazdki. Przełknąłem ślinę, gdy poprosił o paszport. Niedługo przed moim
przyjazdem do Iranu, trzech amerykańskich obywateli zostało aresztowanych z
zarzutem szpiegostwa. Irańskim siłom zbrojnym, Dasht-e-Kavir, służy do
testowania rakiet rozmaitego rodzaju. Niektóre agencje informacyjne, zarzucają
Iranowi tajne prace nad głowicami nuklearnymi, które miałyby się odbywać
właśnie na terenie Kaviru. Biorąc pod uwagę, że większość Irańczyków nie
wyobraża sobie jak można chociaż zobaczyć nic, tudzież udać się na pustynię,
teoretycznie, miałem się czego obawiać.
- Polska! Powiedział oficer. – Lechistan. Warszawa!
- Dokładnie, proszę Pana. Odpowiedziałem grzecznie patrząc na
kaburę z pistoletem i drugą – z kajdankami.
- Mikal Konrad Przzzzzzllllssss.... jak się to czyta?
- Tutaj jest po persku. Pokazałem funkcjonariuszowi moją irańską
wizę.
- Przlllssss..... tego się nie da rozczytać.
- Przybylski, proszę Pana. Nawet po persku się tego nie odczyta?
- To jest jakiś stek spółgłosek. Czego tutaj szukasz?
- Diabła, proszę Pana. To znaczy.... chciałem zobaczyć jak wygląda
pustynia.
- I co? Podoba Ci się?
- Na razie tak.
- Co robisz?
- Jadę w stronę Nain.
- Wsiadaj, możemy Cię do najbliższego miasta podrzucić.
Ruszyliśmy. Siedzący w środku drugi oficer, nie mówiąc ani słowa,
przyglądał mi się patrząc w lusterko i, przy okazji, wciskając grube,
porośnięte czarnym włosiem palce w lufę znajdującego się pomiędzy przednimi
fotelami, opartego o podłogę kałasznikowa.
- Co Cię sprowadza do Iranu?
- Podróż. Docelowo do Chin, a później to się okaże.
- Ale dlaczego akurat pustynia? Przecież tu nic ciekawego nie ma.
- A dzikie wielbłądy? A sprawiające wrażenie opuszczonych wioski?
A fatamorgany i wirujące w miejscu piaskowe kominy? My nie mamy w naszym
klimacie pustyń, proszę Pana. Dla mnie, wydaje się ona atrakcyjna.
- Rozumiem. My, za to mamy ich pod dostatkiem. Kavir to, tak
jakby, główna pustynia; pustynia-matka. Wiesz, że znajdujący się nieopodal
Dasht-e-Lut to najgorętsza pustynia na świecie?
- Wiem, proszę Pana.
- Wiesz jaka była rekordowa temperatura na niej zarejestrowana?
- 72,3 stopnie Celsjusza, proszę Pana.
- Wiesz kto jest prezydentem Iranu?
- Skąd to pytanie?
- Wiesz czy nie?
- Wiem. Ahmadinejad. Odpowiedziałem, nie widząc powiązania
pomiędzy pustynią a Ahmadinejadem. – Jak wygląda praca w irańskim wojsku,
proszę Pana? Zmieniłem temat.
- Nie jest najgorzej. Są dobre pieniądze. Są przywileje. Są
dodatki do pensji i przyzwoite wakacje. Mogłoby być trochę więcej szacunku ze
strony ludzi i więcej akcji, ale nie narzekam.
- Akcji?
- Robimy ćwiczenia. Każą nam latać w kółko i grać jak aktorzy, że
niby coś się dzieje. Ale nic się nie dzieje. Czasem wybuchnie coś na granicy
pomiędzy przemytnikami a żołnierzami. Czasem coś się stanie na wschodzie. Ale
ja służę tutaj. Żeby w okolice wschodnich granic się dostać, trzeba sobie
zasłużyć.... negatywnie. Człowieku. Wojna iracko-irańska. Lata osiemdziesiąte.
To była akcja. Przygoda. Podobało mi się. Gdyby nie pieniądze, przeszedłbym na
wcześniejszą emeryturę bo tak, nie widzę właściwie sensu służby wojskowej.
- Ćwiczenia, edukacja, dodatki?
- To mnie właściwie tutaj trzyma. Inaczej, już dawno bym wysiadł z
tej karuzeli. Ja byłem wtedy dzieckiem. Nie zastanawiałem się. Chciałem bronić
naszej ziemi, naszych ludzi, naszej Zatoki.
- Dzieckiem?
- Sami się zgłaszaliśmy. Ja i moich dwóch kolegów. Mieliśmy po 14
lat. Co mieliśmy robić jak iraccy żołnierze zniszczyli nasze miasta, powybijali
nasze rodziny? Właściwie to nie mieliśmy wyboru. Mogliśmy zginąć albo z głodu,
albo od kuli irackiego karabinu. Wolałem się przysłużyć i sam wziąć do ręki
karabin. Razem z kolegami, którzy wojny nie przeżyli, mieliśmy 2 miesiące
intensywnych ćwiczeń przygotowawczych. Zanim ciężarówka zabrała nas do bazy,
ciotka zawiesiła mi na szyi klucz, który jej przyniosłem. Powiedziała, że muszę
go zabrać ze sobą. Powiedziała, że to klucz do nieba. Powiedziała, że będzie
się modlić, a to na wszelki wypadek. Kiedy wróciłem z wojny, ciotki już nie
było. Nawet nie mogłem jej oddać klucza żeby jej się przysłużył przed bramą
nieba. Do dziś ten klucz noszę. Zobacz. To ten. Na początku wojny, trochę się
bałem. Podczas pierwszej akcji w terenie, kilka kilometrów piechotą dzieliło
nas do oddziałów irackich. Miałem karabin maszynowy i kilka granatów. Nie
pamiętam ile. Im bliżej podchodziliśmy do celu, tym głośniejsze były odgłosy
strzałów. Sparaliżowało mnie na chwilę, ale mój przyjaciel popchnął mnie i
powiedział „za mamę!”. Pamiętam do dziś te słowa. Był pierwszy z naszej trójki,
który zginął. Nie wrócił z tej samej akcji, do której dodał mi otuchy.
Przestałem się bać dopiero gdy zaczęliśmy wszyscy biec w stronę okopów. Nie
wiem – jakaś magiczna siła we mnie wstąpiła, która pchała mnie do przodu razem
z innymi Po wszystkim, pamiętałem, że przed nami co chwila błyskały końcówki
luf karabinów przeciwnika. Pamiętałem, że osoby biegnące przede mną, obok mnie
i za mną, nagle, bez siły padały na ziemię. Ale kiedy tak biegliśmy, w ogóle na
to nie zwracałem uwagi. Celem były okopy. To co dookoła się nie liczyło. Po tej
akcji, już się nie bałem.
- Czyli dzieci również mogą służyć w irańskiej armii?
- Oficjalnie nie mogą. Nawet podczas wojny. Minimalny wiek to
szesnaście lat. Ale to były inne czasy. Zrozum, że ci cholerni Irakijczycy
weszli na nasze ziemie a inne państwa ich w tym wspierały. Byliśmy sami.
Musieliśmy się bronić. Iran, potrzebował żołnierzy. Dużo osób zginęło. Ale
dzięki temu, teraz żyjemy w wolnym Iranie. Wolnej Persji. Wiesz, ilu
wtedy zabiłem?
- Nie mam pojęcia.
- Po pierwszej dwudziestce, przestałem liczyć. Mówię Ci, byłem
dobry w strzelaniu z karabinu. Chciałem spróbować CKM-a, ale nie zdążyłem.
Zostałem ranny. Przenieśli mnie do szpitala. Ale oczyma wyobraźni, nadal
wracałem do wojny i zabijałem Arabów.
- Nie lubicie Arabów.
- Tamta wojna to nie był pierwszy raz. Oni nam z Persji, Arabistan
chcieli zrobić. Już od dawna wchodzili tutaj, rozkradali nas, zabijali naszych
ludzi i robili bałagan. Ale my zawsze ich przeganialiśmy. My jesteśmy Persami.
My się nie poddajemy. Zawsze osiągamy nasze cele. Nie lubimy kiedy nam się coś
narzuca. Nie lubimy kiedy niszczy się naszą kulturę. Wiesz, że oni nadal
nazywają naszą Zatokę, Zatoką Arabską? Wiesz - przed Islamem, mieliśmy własną
religię. To oni nas zmusili do Islamu.
- Czyli nie jest Pan wierzący?
- Jestem. Wierzę w Boga, wierzę w Allaha i proroctwo Mahometa. Ale
nie podoba mi się sposób w jaki Arabowie przynieśli do nas Islam. Nie podoba mi
się to, że wykorzystują Islam by udowodnić nam naszą niższość, bo przecież
Prorok Mohamet był Arabem. Zapominają tylko, że jeden z jego najlepszych
przyjaciół był Persem. Nie podoba mi się ich światopogląd. Ich podejście do
Koranu. Nie lubię Sunnizmu. My jesteśmy Szyitami. Nigdy nie dałbym dziecku
arabskiego imienia.
- To tak jak z Żydami.
- Z Żydami to inna sprawa. Robią bałagan w Palestynie, ale akurat
to mamy gdzieś. Gorzej, że grożą nam mieszając do tego USA. To przepychanki.
Ciekawe czy kiedyś będą miały pokrycie. Osobiście, nic do Żydów nie mam, ale
jak będzie jakiś konflikt to się na niego piszę. Po co być żołnierzem jak nie
można walczyć? Po co nosić tą broń, amunicję, przerzucać tony ładunków? Do
wojska idzie się po to by bronić kraju, by walczyć. Nie wiem czy chciałbym
walczyć.
- Albo by szykować się do gotowości na wypadek konfliktu.....
- Tak, ale nie mówię tutaj by specjalnie prowokować konflikty. W
takiej, sprowokowanej wojnie, nie wiem czy chciałbym brać udział. Ale w
obronnej, jak najbardziej. Niech no ktoś znów spróbuje przejąć nasze państwo,
spróbuje wydziedziczyć nas z kultury. Nie ma szans. Nawet jak sam zostanę, nie
pozwolę zrobić z Iranu Arabistanu. Chyba, że po moim trupie.
- Ale powiedział Pan o wolnym Iranie. Znajomi narzekali na brak
demokracji.
- Jacy znajomi?
- Ci, których poznałem podczas podróży. Wcześniej byłem w
Azerbejdżanie, nad morzem Kaspijskim, w Teheranie.
- Demokracja, demokracja. To skomplikowana sprawa. Powiedziałbym,
że jest, ale na papierze. Dużo jeszcze trzeba zrobić, ale według mnie, jesteśmy
na dobrej drodze.
- A azadi?
- Czasem lubię sobie wypić. Czasem lubię odwiedzić koleżankę,
która mieszka w pobliżu mojej bazy. Ale rozumiesz, do domu mam daleko.
- Rozumiem, ale młodzież... młodzi ludzie narzekają, że nie mogą
się ze sobą spotykać.
- Ja moją żonę poznałem przez wspólnych znajomych. Kiedyś mieliśmy
aranżowane małżeństwa. Mój syn ma w tej chwili dwanaście lat. Ma koleżanki, ale
chyba jeszcze o dziewczynach nie myśli. Ale kto jak kto, facet jest facet i ja
mu żony nie będę szukał. A już na pewno nie pozwolę na to mojej żonie.
- Tyle, że w taki sposób, narazi się na nieprzyjemności od strony
policji.
- Niezupełnie. Mam znajomego policjanta. Kiedy ostatni raz z nim
rozmawiałem, powiedział, że dostał odgórne zalecenie by nie przyprowadzać na
posterunek par zakochanych. Kłóciło się to z tym czego nauczył się w szkole
policyjnej. Nie mniej, jednak, spodobało mu się ono. Powiedział, że zawsze
głupio czuł się łapiąc kobietę i mężczyznę razem, trzymających się za rękę,
albo w bardziej intymnych sytuacjach, ale nigdy, nie mógł się do tego przyznać.
Co mu niby do tego co dwójka osób robi razem? Jeżeli odbywa się to za obopólną
zgodą i w taki sposób, że nikt nie widzi, nie widzę przeszkód. Sam też, zanim
ślub wziąłem, święty nie byłem. Teraz jest trochę lepiej, ale nie idealnie.
Owszem, czasami są akcje, ale....
- A portale społecznościowe, a media?
- Słuchaj, tutaj zaczyna się miasto. Do Nain masz trzydzieści
kilometrów. Wysadzimy Cię na stacji autobusowej. Może tak być?
- Dziękuję bardzo.
Cyrus wysiadł razem ze mną.
- Dziękuję Ci za rozmowę. Miło mi było Cię poznać Panie
Przsssss...
- Przybylski
- Przybylski. Cyrus powtórzył najlepiej jak mógł, salutując. To
dla nas zaszczyt, że odwiedziłeś nasz kraj. Mam nadzieję, że spodoba Ci się w
Iranie i zrozumiesz, że nie jesteśmy tacy sami jak Arabowie. Uniosłem prawą
dłoń do czoła.
- Nie tak. Nauczę Cię salutować po irańsku. Nauczę Cię salutować
po persku. Cyrus, wyprostował się. Następnie zsynchronizowanym ruchem,
zamachnął się prawą nogą i prawym ramieniem w taki sposób, że powędrowały one
najpierw niedaleko od tułowia, po czym, energicznie wróciły. W chwili,
gdy obcasy pantofli zderzyły się ze sobą, lekko zgięta, względem wysuniętego na
zewnątrz łokcia, ułożona wierzchem równolegle do ziemi, dłoń dotknęła skroni.
- Jeszcze raz, bardzo dziękuję.
- Spocznij, poborowy. To ja dziękuję.
AMIR
– PRACOWNIK IRAŃSKIEGO CZERWONEGO PÓŁKSIĘŻYCA.
Podczas mojej wędrówki przez Kavir, postanowiłem nie przyjmować
zaproszeń na nocleg do żadnych prywatnych domów. Zmęczony brakiem czasu dla
siebie, późnymi porami chodzenia do łóżka i niewielką ilością snu, noce na
Kavirze, chciałem zostawić sobie tylko dla siebie. Dzięki zaaranżowanym na
szybko, na własne potrzeby zasadom bezpieczeństwa, noce te obfitowały w
najdłuższy sen jakiego dane było mi w życiu doświadczyć. Miejsca na nocleg
zaczynałem szukać tuż przed zachodem słońca. Oczywiście miało być z dala od
ludzi i, w miarę, bezpiecznie. Dlatego, zazwyczaj, w ostatniej wiosce, do
której trafiłem przed zmierzchem, robiłemm zapasy wody i prowiantu i ruszałem
na spacer w stronę nicości. Szedłem tak przez godzinę, maksymalnie dwie,
starając się nie robić zakosów tylko trzymać jeden kierunek. Zanim pole
widzenia zamieniało się w, pomalowane wszystkimi odcieniami czerni, pole
niewidzenia, namiot stał już rozbity i gotowy do tymczasowego zasiedlenia.
Zazwyczaj, wejście do namiotu ustawiałem w stronę przeciwną do drogi. Nie
ufając swojej własnej pamięci, rano, zanim zabierałem się za zwinięcie namiotu,
rysowałem strzałkę pokazującą kierunek. Gubiąc się, wykorzystywałem zegarek i
słońce. Tego dnia, jednak popełniłem błąd.
Do miasta, które okazało się być kolejną wioską, której nie było
na mojej mapie, zajechałem w chwili gdy po jej ulicach, rozchodził się już głos
Muezina nawołującego wiernych i niewiernych do modlitwy z oplatających
strzeliste minarety głównego meczetu, głośników. Po napełnieniu butelki wodą z
samowara, pokierowałem się w stronę wzniesień, za którymi byłem pewien, że nie
zwrócę na siebie niczyjej uwagi. Miałem nadzieję, że górujące nade mną
wzniesienia, wspomogą padający na namiot cień nocy. Przeliczyłem się. Zamknąłem
oczy. Przespałem może ze dwie godziny. „Cholera. Słyszałem je wcześniej, ale z
oddali. Nie przyszło mi do głowy, że ktoś mógłby je wypuścić”. Wokół mojego
namiotu usłyszałem gwałtowne pociągnięcia nosem w szybkim tempie, warczenie i
wycie. Psy. Nie jeden. Nie mam pojęcia ile ich było. Cienie wydawały się być
duże. Leżałem przez chwilę bez ruchu, zastanawiając się co robić, podczas gdy
psy zaczęły szarpać ściany mojego namiotu. Przesunąłem się na środek.
Wygrzebałem telefon i wykręciłem policyjny numer alarmowy. Po usłyszeniu
odpowiedzi, nie zdążyłem się nawet odezwać jak w słuchawce zrobiło się zupełnie
głucho. Poleżałem jeszcze przez chwilę. W końcu, strach został zwyciężony przez
zdrowy rozsądek. „Mogę sobie pozwolić by mnie tak szturchały, albo coś z tym
zrobić. I tak, wcześniej czy później coś mi zrobią. To tylko kwestia czasu,
więc po co odwlekać?”. Podniosłem się gwałtownie. Słyszałem jak psy odskoczyły.
Kiedy wyszedłem z namiotu, nie widziałem już ani jednego podkulonego ogona.
(Oryginalny plan zakładał wywabienie psów kawałek od namiotu, powrót, zebranie
rzeczy i udanie się w bezpieczniejsze miejsce). Mimo sukcesu, nie chciałem już
nocować w tym samym miejscu. Rozbiłem się zbyt blisko wioski. Nie wiedziałem,
że komuś przyjdzie na myśl spuścić psy. Zwłaszcza, że wcześniej słyszałem ich
wycie z daleka. Zwinąłem namiot i spokojnym krokiem, udałem się w stronę
wioski. Jedynym oświetlonym miejscem był terminal autobusowy. Wszedłem do
środka i spojrzałem na mapę. Mimo nocy, postanowiłem udać się na drogę i
próbować złapać jakieś auto jadące w stronę Nain. Po kilkunastu minutach
oczekiwania, podszedł do mnie dwudziestoletni chłopak o ciemnej karnacji i
szpiczastym podbródku.
- Cześć. Jestem Amir. Mogę Ci w czymś pomóc?
- Właściwie, to próbuję jechać do Nain.
- Może chcesz napić się herbaty. Zapraszam do środka. Na mój rachunek.
- Przepraszam, ale muszę najpierw do toalety.
- Możesz zostawić plecak przy stoliku. Ja popilnuję.
[...]
- Teraz nie będzie żadnego autobusu. Powiedział Amir widząc mnie
po powrocie z toalety, szczęśliwego, że mój plecak był nadal w miejscu, w
którym go zostawiłem.
- Ale ja autostopem jadę.
- Aha. Ale teraz jest noc. Mały ruch tutaj jest. Wątpię czy uda Ci
się coś złapać. Masz gdzie spać?
- Miałem. Rozbiłem namiot tam, przy tamtych skałach, ale psy mnie
obległy.
- Tam nie wolno spać. Tam zaczyna się pustynia. Nie jest to zbyt
bezpieczne miejsce
- Wiem, że tam jest pustynia. Ale do tej pory, nie miałem
problemu. Po prostu, nie przyszło mi na myśl, że ktoś może psy spuścić.
- To niekoniecznie musiały być psy. W tych okolicach mamy wilki.
- Wobec tego wilki. Nie przyszło mi na myśl, że ktoś może wilki
spuścić.
- Może zatrzymasz się u mnie na noc. Pracuję w Czerwonym
Półksiężycu.
- Bardzo chętnie Po tych psach.
Amir wyciągnął telefon i wykręcił numer. Po chwili pojawił się
masywny, biały Hilux. W środku siedział modniś – farbowane henną włosy, jeansy,
pasek z motywem wielkiego orła na klamrze. Tylko zarzucona na koszulkę z
napisem „Born to be Wild” kamizelka z logo Czerwonego Półksiężyca pozwoliła
uwierzyć, że faktycznie w tej organizacji pracował. Przejechaliśmy na
posterunek położony zaraz obok wioski. Modniś niemal wyczarował trzy filiżanki
z herbatą i talerz z prażonymi pestkami arbuza. „Irański pop-corn”, powiedział
„Raz chrupniesz i nie będziesz w stanie skończyć”. Nawet nie zauważyłem
jak tacka pojawiła się na podłodze. Nie zauważyłem również, a właściwie to nie
dotarło do mojej świadomości, że zacząłem rozgryzać jedną pestkę za drugą.
- Alhamdullilah, westchnął Amir zanim wziął pierwszy łyk herbaty.
- Messie? Zapytał Modniś.
- Tak. Odpowiedziałem. – A Wy?
- Ja jestem wolnomyślicielem. Nie lubię religii. Odparł Modniś.
- Ja jestem Muzułmaninem. Ale szanuję inne wyznania i inne
poglądy.
Telewizja pokazywała wiadomości. Złe wiadomości; polityczne
wiadomości. Rozejrzałem się po posterunku Czerwonego Półksiężyca by zahaczyć
wzrok o coś bardziej interesującego i zajmującego. Jedna duża izba dla
wszystkich pracowników i wolontariuszy. Czysta. Irańczycy mają w zwyczaju
sprzątać codziennie. Charakterystyczny, irański brak krzeseł czy stolików. W
kącie stał galian (galian – fajka wodna). Pod ścianą nosze i sprzęt do
udzielania pierwszej pomocy. Na półkach, nienagannie i pedantycznie ustawione
podstawowe narzędzia do gotowania i podgrzewania wody, oraz... dwa słoiki.
Podszedłem. Dwie, wielkie, diamentowe pyski o szklistym, nic nie mówiącym
wzroku z rozdziawionymi szczękami wyraźnie eksponujące lekko zakrzywione
zęby.
- On złapał, Amir pokazał na Modnisia.
- One stąd są? Zapytałem.
- Stąd. To są węże Kaviru. Żmije. Bardzo jadowite. Bardzo
przebiegłe. Bardzo zawistne i agresywne. Ja je złapałem gołymi rękoma, chwalił
się Modniś.
- Dlatego, nie rozumiem dlaczego chciałeś tam spać. W nocy ich
jest tutaj bardzo dużo. Wiele zgłoszeń, które dostajemy jest właśnie do ukąszeń
przez węża.
- Przez kilka dni nie miałem problemu. Muszę się przyznać, że dwa
razy tylko węża widziałem. Ale, tak na wszelki wypadek macie antytoksyny?
- Mamy. Jesteśmy dobrze wyposażeni do pierwszej pomocy. Mamy
antytoksyny, dwa pełne zestawy do resuscytacji i jedną Toyotę Hillux. Szybko
reagujemy. Raz tylko nie udało nam się odratować pacjenta. Ale jak dojechaliśmy
na miejsce i znaleźliśmy go, już nie żył.
Amir pojawił się jak anioł w potrzebie. Siedząc na podłodze i
chrupiąc pestki słonecznika, rozmawialiśmy do późnych godzin. Na różne tematy.
Bez Tabu. Jak równi z równymi. Znów zacząłem myśleć o Iranie jako całokształcie
i moich wcześniejszych obawach i rozterkach czy przyjeżdżać czy nie. Znów,
spodziewając się Diabła, trafiłem na normalną młodzież z marzeniami,
aspiracjami, planami, tolerancją i zapałem równymi, jeśli nie większymi niż u,
młodzieży zachodniej. Tuż przed snem, Amir skierował mnie do drugiej, ciemnej
izby z kilkoma pryczami. „To jest nasz pokój wypoczynkowy. Przepraszam, możemy
się kręcić i może być głośno jak dostaniemy wezwanie. Nie mniej, jednak, życzę
miłej nocy. Niech Cię Bóg błogosławi”.
Drużyna Czerwonego Półksiężyca
Rankiem, kiedy przeszedłem do głównej izby, Amir już stał przy
aneksie kuchennym. Z elektrycznego czajnika dochodził dźwięk gotującej się
wody.
- Jak Ci się spało?
- Bardzo dobrze. A Tobie?
- Ja nie spałem. Trzymałem wartę. Ale nie było żadnych wezwań.
Z pokoju wypoczynkowego, wyłonił się jeszcze zaspany i ziewający Modniś.
- Co na śniadanie? Powiedział wyszczerzając zęby w żartobliwym
uśmiechu.
- Chwila. Amir zalał gorącą wodą dzbanek z herbatą, ustawił go
wraz ze szklankami, talerzem z ciepłym, świeżym chlebem i malutkimi
półmiseczkami – jedną z dżemem, drugą z kozim serem – na tacy. – Trzymajcie.
Zaczęliśmy posiłek.
- Amir, a Ty nie jesz?
- Ramadan się dziś zaczął. Wczoraj w nocy była pełnia księżyca.
Teraz zaczął się nowy miesiąc. Święty miesiąc. Miesiąc postu.
Spojrzałem na Modnisia.
- Co? Ja nie wierzę.
- Przepraszam. Powiedziałem w stronę Amira . Nie powinienem jeść
na Twoich oczach.
- Nie ma problemu. Chyba też nie jesteś Muzułmaninem, prawda?
- Prawda.
-Chcesz więcej herbaty? Zapytał Amir i nie czekając na odpowiedź
przelał zawartość dzbanka do mojej szklanki.
Kiedy po posiłku, wyszedłem z łazienki i zacząłem szykować plecak
do dalszej drogi, usłyszałem od Amira.
- Gotowy?
- Gotowy na co?
- Gotowy żeby jechać do Nain? Za chwilę tu będzie mój przełożony.
Zawiezie mnie do domu. Miło byłoby gdybyś zabrał się z nami. Pokażę Ci moje
miasto.
- Jeśli jest miejsce to chętnie się z Wami zabiorę. Ale nie chcę
Ci robić problemu. Ty nie spałeś. Na pewno jesteś zmęczony.
- Jestem, ale naprawdę nie będzie to problemem. Zależy mi byś
zobaczył Nain. Wiesz, nazwa mojego miasteczka oznacza „czarujący”. Jak dla
mnie, jest faktycznie czarujące. Lubię je.
Amir, zgodnie z obietnicą pokazał mi skąpane w pustynnym słońcu,
wtapiające się w kolorystykę i formę otoczenia, sprawiające z daleka wrażenie
lekkich wzniesień wystających za obrys horyzontu, Nain.
- To jest malutkie miasto, ale mamy jeden z najstarszych meczetów
w Iranie. Amir pokazał palcem na ułożone w kształt misternej mozaiki
gwiazdkowate otwory w ścianie VIII-wiecznego budynku różniącego się od reszty
jedynie kopułą i ogromnym placem znajdującym się przed wejściem. – Poczekaj na
mnie, proszę, muzę się pomodlić. Amir zniknął w meczecie. Ja, rozejrzałem się
po placyku, na którym ubrane w czarne hijaby kobiety z zasłoniętymi twarzami,
wraz z dziećmi chowały się pod rzadko rozsadzonymi drzewkami szukając
odpoczynku od palącego słońca.
- Przepraszam, że tak długo. Musiałem się obmyć. Wiesz. Koran
nakazuje trzykrotne obmycie się przed każdą modlitwą. Przyznam, że czasem
pomijam ten obowiązek, ale teraz jest gorąco. Nie chciałem wchodzić zlany potem
do meczetu. Tym bardziej, że chciałem podziękować Allahowi za błogosławieństwo
w postaci Ciebie – gościa, oraz prosić go bym potrafił ugościć Cię tak byś nie
mógł na nic narzekać. Chciałem też prosić o siłę by móc wytrwać w poście. W tym
roku, Ramadan, przypada na najgorętszy okres. Nie wiem czy nie zwątpię, czy
pracując, nie pojawi mi się w ciągu dnia pragnienie. Czy nie sięgnę po szklankę
wody.
- Na nic nie narzekam, wierz mi. Cieszę się, że mogłem Cię poznać.
Mam nadzieję, że uda Ci się wytrzymać. Długo już wytrzymałeś. Jest gorąco a Ty,
mimo, że cały czas jesteś na zewnątrz, nic nie jadłeś ani nic nie piłeś.
Szczerze mówiąc, podziwiam Cię za tą siłę.
- Chodźmy więc na rynek. Tam jest trochę cienia.
- O, klimatyzacja. Zażartowałem pokazując palcem na wysokie,
smukłe wieże z podłużnymi oknami znajdującymi się po każdej stronie, tuż pod
sklepieniem.
- To nie klimatyzacja. To łapacze wiatru. Właściwie to masz rację.
Taka naturalna klimatyzacja. Chodź do budynku. Widzisz? To jest basen. Wiatr wpada
przez otwory do wieży, wiruje w środku w dół, schładza wodę w basenie i
wypełnia wnętrze chłodnym, rześkim powietrzem. Wiesz, to jest pustynia. Tutaj
jest strasznie sucho i gorąco.
Słysząc te słowa, nawilżyłem językiem popękane usta.
- Amir. Przepraszam Cię, ale muszę się napić. Nie wytrzymam. Tu
nas nikt nie widzi. Mogę?
- Przecież mówiłem Ci, że możesz. Ramadan obowiązuje tylko
Muzułmanów. Ty jesteś Chrześcijaninem, prawda?
- Tak, ale nie chcę Cię kusić ani obrazić, dlatego się pytam.
- Nie ma żadnego problemu. Ja rozumiem inne poglądy.
- Ale na ulicy lepiej nie pić ani nie jeść?
- Na ulicy jak chcesz. Ludzie zrozumieją, że podróżujesz; że
jesteś zmęczony; że możesz być innego wyznania niż Islam. Irańczycy mają swoje
przekonania i swoje racje ale są bardzo tolerancyjni i otwarci na innych.
Czytaj dalej
Czytaj dalej
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz