piątek, 9 marca 2018

Ambasada? Przeżytek - wiza do Krainy Kangurów.

Ambasada? Przeżytek - wiza do Krainy Kangurów.


Australijczycy o białym, nieco piegowatym odcieniu skóry lubią swoje brytyjskie korzenie. W lewym górnym rogu flagi zostawili sobie więc Unijnego Jacka (Union Jack). A, że miejsca mieli sporo, dodali jeszcze kilka gwiazdek. Największa (Federation Star) symbolizuje sześć stanów Australii. Jej siódme ramie symbolizuje ich jedność jako naród. Pozostałe gwiazdy mają odnosić się do konstelacji Krzyża Południa. 


Największy kraj  który jest jednocześnie kontynentem - i to najbardziej suchym na świecie otwiera swoje granice dla Polaków z grubymi portfelami i młodych profesjonalistów.

Wizę turystyczną uprawniającą do wielokrotnego przekraczania granicy przez rok i jednorazowego pobytu do trzech miesięcy po każdym wjeździe można dostać za darmo. Przedłużenie jej jest już płatne.
 

Niestety, Polacy nie łapią się na program Working Holiday, podczas którego oprócz pobytu przez 12 miesięcy, można dorobić sobie legalnie trochę grosza.
 

Pozostaje albo podróż i ,przy skromnych funduszach, jedzenie tego co się trafi przegryzanego kajzerkami za ponad dolara za sztukę lub zabawa w ciuciubabkę z, podobno, srogimi urzędnikami imigracyjnymi. Ewentualnie, można skorzystać z wizy studenckiej, wizy sponsorowanej, lub niesponsorowanej. Bardzo przejrzysta strona internetowa australijskiego departamentu imigracji oferuje nawet WYSZUKIWARKĘ WIZ


Ja zdecydowałem się na elektroniczną opcję gratisową. Będąc gdzieś pomiędzy Chiang Mai a Bangkokiem, w kawiarni z wifi, popijając laotańską kawkę i oglądając łypiących na mnie okiem lejdibojów, wypełniłem wniosek znajdujący się TUTAJ. Zanim zabierzemy się do wypełniania wniosku, warto poczytać sobie INFORMACJE. Warto też zaparzyć sobie kawę i upewnić się, że przez najbliższą godzinę nie odetną nam prądu. Pytania są bardzo szczegółowe - niektóre nawet mogą być zabawne. 


Po kilku dniach dostałem informację o konieczności wysłania wyciągu z rachunku bankowego i zaświadczenia o zatrudnieniu. Nie wiedziałem po co im było zaglądać w moje prawie puste konto, z którego i Salomon nie potrafiłby nalać, ale poprawiając trochę numerki przesłałem wymagane załączniki w formacie pdf. Procedura bardzo podobna do załatwiania wizy amerykańskiej. Nie ma, jednak konieczności dzwonienia na seks-telefon ani stawiania się w ambasadzie. Tylko wybrańcy mogą zostać zaproszeni na krótką rozmowę i ewentualne dostarczenie wyników badań lekarskich. Australijczycy boją się wszystkiego - od nasionek znanych i nieznanych roślin mogących skazić ich dziewiczy ekosystem do żerujących na każdej cząsteczce wydychanego przez nas dwutlenku węgla bakterii rozmaitych chorób. Nie ma również papierowej wlepki zajmującej całą stronę. Po dwóch tygodniach miałem już email z informacją, że moja wiza została przyznana i jakimiś numerkami. Zastanawiałem się czy drukować czy nie. Jakoś tak się złożyło, że o roztercę przypomniało mi się dopiero na granicy. Sprawdzenie paszportu w systemie. Kilka minut. Witamy w Australii! 

Pisemna promesa, czyli meldunek w konsulacie Timoru Wschodniego

Pisemna promesa, czyli meldunek w konsulacie Timoru Wschodniego


Flaga Timoru Wschodniego. Czerwony to oczywiście symbol walki; żółty trójkąt - kolonializmu, czarny - zacofania, które powinno być zastąpione rozwojem a gwiazda - światła prowadzącego ku rozwojowi. 
  
Na samym wschodzie prowincji Nusa Tengara Timur, pływa sobie wyspa o nazwie Timor. Wyspa podzielona jest na dwie, politycznie niezależne od siebie części - indonezyjską i timorską. 

Istniejące od 2002 roku Państwo znajdujące się we wschodniej części wyspy Timor, zgodnie z logiką, nazywa się Timor Leste (lub po indonezyjsku Timor Timur). Wizę można dostać na wjeździe, pod warunkiem, że granicę przekracza się po uprzedniej ewakuacji z samolotu lub statku morskiego. Chcąc wjechać lądem od strony Indonezji (innej możliwości nie ma), należy postarać się o oficjalną, pisemną zgodę na przekroczenie granicy.
Z obowiązku tego zwolnieni są posiadacze paszportów indonezyjskich. Z kolei, osoby legitymujące się paszportami portugalskimi, wizami głowy zawracać sobie nie muszą. 


Unidae, Accao, Progresso!

 PROMESA PRZEZ INTERNET? MOŻNA SPRÓBOWAĆ. POD WARUNKIEM, ŻE SIĘ NIE SPIESZY.

Z pomocą przychodzi dobrodziejstwo internetu i zaawansowanych technologii. Wystarczy wejść na stronę Ministerstwa Obrony i Bezpieczeństwa Timoru Wschodniego, pobrać formularz, wypełnić i odesłać na adres e-mail: informacao@migracao.gov.tl. Po 10 dniach powinien przyjść email, który należy wydrukować i, wraz z odliczoną kwotą 30 dolarów w gotówcę, pokazać na przejściu w Atapupu/Batugade. 

HERBATKA W KONSULACIE

Tyle w teorii. W praktycę, formularz uzupełniłem i wysłałem kiedy byłem jeszcze w Dumai na Sumatrze. Dopiero po dwóch miesiącach, kiedy byłem już na Flores dostałem odpowiedź by osobiście stawić się do konsulatu. Miałem do wyboru trzy - w Dżakarcie, w Denpasar i w Kupang. Ze względu na to, że nie lubię Dżakarty a Bali nie było mi jakoś specjalnie po drodzę, wybrałem ten ostatni. Nie pomyliłem się. 

Wyłoniwszy się z niebieskiej, lekko wzburzonej otchłani Morza Sawu, pojechałem z paszportem do konsulatu Timoru Wschodniego. Uśmiechnięta Pani w okienku podała mi formularz, zapytała o bilet i poprosiła o kserokopię paszportu i jedno zdjęcie. Dałem zdjęcie i wytłumaczyłem brak kserokopii wizytą na plaży. Nie ma problemu, pomogę Ci,odpowiedziała i zniknęła w otchłani wielkiego klimatyzowanego pokoju znajdującego się za okienkiem. Żeby nie marnować czasu, wypełniłem mój wniosek. Pytania, na które nie znałem odpowiedzi, skonsultowałem z panią konsul widząc jak wkłada do teczki kolorową kserówkę mojego paszportu wraz ze zdjęciem. Chwilę później, do dokumentacji doszedł jeszcze wniosek. Paszportu nie musiałem już zostawiać. Wszystko zajęło 5 minut. 

Po trzech dniach, zjawiłem się znów w konsulacie. Trochę odstraszyła mnie wisząca na bramie informacja o przerwie świątecznej pomiędzy 1 a 3 listopada. Z drugiej strony, był piątek, a moja zgoda miała być wystawiona w piątek. Widząc otwartą budkę strażnika z rozrzuconymi na jego biurku torbami i papierami, zdecydowałem się poczekać. Po kilkunastu minutach, pojawił się ochroniarz.
  
- Nazwisko?
- Przybylski?
-Prbabvbdbv...... coooo?
- Przybylski
- Skąd?
- Polska
- Masz paszport?
- Mam

Ochroniarz zniknął w budce, otworzył szufladę, wyjął kilka papierów, pogrzebał w nich i wrócił z moim paszportem i listem uprawniającym do przekroczenia granicy w ciągu trzydziestu dni od wydania. 
 
Reasumując, wystarczyły dwie wizyty w konsulacie Timoru Wschodniego w Kupang
(Jl. Eltari II, godziny otwarcia: 9:00-12:00; 14:00-16:00). Dokumenty, które trzeba ze sobą mieć to:

- paszport
- jedno zdjęcie
- wniosek (można pobrać na miejscu)
- ksero paszportu (można zrobić na miejscu)
- opłata: 0 zł (za wizę płaci się dopiero na granicy; w konsulacie składa się jedynie wniosek)


Trochę się pogniotło, ale problemu nie było. 

Wspominając z łezką w oku poprzednie przejścia w indonezyjskich urzędach, nie mogłem wręcz uwierzyć, że oto w ręku, bez żadnego latania w tę i spowrotem, bez upokorzeń, bez dotykania podbródkiem ziemi przed urzędnikami, trzymałem dokument niezbędny do przekroczenia granicy kolejnego państwa, które nad jakością papieru, stawia jego ilość i gramaturę.  


wtorek, 27 lutego 2018

Indonezja (Flores/Timor)

Indonezja (Flores/Timor) - Pływająca konserwa fotostory.

Indonezja to czwarty pod względem liczby ludności kraj na świecie. Wyprzedzają ją jedynie o wiele większe powierzchniowo Chiny, Indie i USA. O tym, że w Indonezji nigdy nie można czuć się osamotnionym, przekonałem się po raz kolejny wsiadając w Larantucę na prom do Kupang. Z wyspy Flores na wyspę Timor płynie się 15 godzin, czyli jedno popołudnie i całą noc. Promy kursują dwa razy w tygodniu więc z częstotliwością nie jest najgorzej. Spodziewałem się czegoś znacznie większego. Może nie ogromnego PELNI, ale chociażby czegoś rozmiariowo przypominającego pływające wesołe miasteczko, którym z Sumatry, w ciągu półtorej godziny, przedostałem się na Jawę. No cóż, w Indonezji, absolutnie nic nie jest nigdy pewne. 

Trochę mały jak na taką odległość..... ale co tam, wpław się nie da.  


Po przeciśnięciu się między zaparkowanymi ciężarówkami....


....  pora na główny pokład. Zapachy alla belum mandi. Gdzie by tu się rozkraczyć?


Kawałek dalej - nie tutaj. Może z drugiej strony?


Nie, tu też nie. Wracam na zewnątrz. Tylko żeby nikogo nie podeptać.....


Szalupa? Zły pomysł. 


Przyczepka z kokosami? Za twarde lądowanie.


Dilarang masuk, dilarang masuk..... przepraszam, można? Na górny pokład wstęp wzbroniony, ale zawsze można się zapytać. Miejsca pod dostatkiem a jeszcze 24-godzinna stołówka, taras widokowy i sala telewizyjna dostępna. No - tak można sobie pływać. 


Solidarni z Marsjaną

Solidarni z Marsjaną, czyli gorący apel o nadzieję w walce z beznadzieją.




21-letnia Marsjana Dua Gero była siostrą w zakonie Sióstr Franciszkanek w Maumere, na indonezyjskiej wyspie Flores. Jej problemy zaczęły się 10 października 2012 roku, kiedy obudziła się z wysoką gorączką i krwiopluciem. Okazało się, że jest chora na gruźlicę. W obawie przed zakażeniem, z zakonu została usunięta i przekazana pod opiekę mamy wychowującej czwórkę jej rodzeństwa. Do północy, 24.10.2012 zbieramy pieniążki na leczenie i nowe życie dla Marsjany.
  
Mimo rozpoczęcia terapii, 18 października, stan Marsjany gwałtownie się pogorszył. Konieczna była trasfuzja krwi. Do szpitala, Marsjanę odwoziłem razem z niewielką, plastikową torbą, w której mieścił się jej życiowy dobytek. Siostra przełożona, z obawy przed zakażeniem potencjalnie śmiertelną chorobą, tego dnia usunęła ją z zakonu. Dziewczyna, która chciała poświęcić życie zgrupowaniu, w krytycznym momencie, została z niego wyrzucona i przekazana pod opiekę mamy - Pani Rosanindy. To było dla niej pierwsze spotkanie z rodziną od dnia wstąpienia na duchową ścieżkę. Szkoda, że w takim miejscu i w takich okolicznościach. Mimo tego co ją spotkało, Marsjana nadal czuje powołanie i chce poświęcić życie Bogu i bliźnim. 

Matka Marsjany mieszka we wsi Nita w niewielkim domu z zbudowanym z cienkich bambusowych listew spasowanych ze sobą w taki sposób, że przez ścianę można zobaczyć co dzieje się na zewnątrz. Pani Rosalinda, samotnie wychowuje czwórkę młodszego rodzeństwa . Utrzymuje się z pracy jako praczka w domu sąsiadów. O tym, że pierwsze noce Marsjany w szpitalu spędziła śpiąc na podłodzę jej izolatki, powiedziały nam pielęgniarki. Sama wstydziła się przyznać, że nie stać jej na codzienny transport z miasta do rodzinnej wsi. 

Krew udało nam się zebrać. Zajęło to dwa dni ciągłego jeżdżenia i błagania na kolanach o możliwość wbicia się w żyły potencjalnych dawców. Teraz, Marsjanę czeka długotrwałe leczenie gruźlicy. Pozostawione samemu sobie, jej niemal bezwładne, wątłe ciało, w obliczu beznadziejnej sytuacji finansowej i twardej indonezyjskiej biurokracji, w której nic nie jest pewne, kołysze się na wietrze w stronę świeżego grobu. Dajmy jej szansę. Zatrzymajmy ją w naszym świecie!
 
Ile dokładnie jest potrzebne, nie wiadomo. Pomimo braku wymaganych dokumentów, udało nam się załatwić dla Marsjany ubezpieczenie socjalne. Leczenie szpitalne, może być więc całkowicie darmowe, częściowo subwencjonowane lub w ogóle mogą ubezpieczenia nie uznać. Specyfika indonezyjskiej biurokracji polega na tym, że wszystko zależy od humoru osób papierami się zajmującymi. Biorąc pod uwagę sytuację (nie tylko materialną) rodziny, nawet jeśli leczenie okaże się darmowe, potrzebny jest każdy grosz. Rodzina Marsjany ma w tej chwili wiele zmartwień na głowie. Pomóżmy złagodzić to finansowe. 


_____________________________________________________________________________

.......:::::::::: ZBIÓRKA ZAKOŃCZONA ::::::::::..........
PODSUMOWANIE 


Ciężko nam wyrazić wdzięczność prostym słowem "dziękuję". W ciągu niecałych trzech dni, z Polski, udało nam się zebrać 1293 zł, czyli 3.800.000 rupii indonezyjskich. Wpłaty były bardzo hojne. Pieniądze, pieniędzmi, ale wpłacając daliście coś więcej. Skomplikowana, wręcz beznadziejna sytuacja, sytuacja wyszła na prostą. Daliście nadzieję i wiarę w solidarność - nie tylko Marsjanie, ale i wszystkim osobom, które były w jej pomoc zaangażowane.  
Można żyć w biedzie i, jeśli na co dzień jest co do garnka włożyć, być szczęśliwym. Zawsze, jednak, przydaje się jakieś zabezpieczenie. Jakaś poduszka. Coś na czarną godzinę, "na wszelki wypadek". Ale co jeśli ten "wszelki wypadek" będzie miał akurat miejsce a my nie mieliśmy czym wcześniej naszej poduszki wypchać? 
 

Nie jesteśmy sami na tym świecie. Otacza nas ponad siedem miliardów istot podobnych do nas. Nie ma znaczenia wyznanie, narodowość czy kolor skóry. Szczególnie w XXI wieku, odczuć można wyraźnie, że wszyscy razem, wspólnymi wysiłkami, budujemy ten świat. Cierpienie jednego jest, tak na prawdę, cierpieniem ogółu. Dobro każdego z nas to rzecz wspólna, cosa nostra. Pomagając innym, pośrednio, pomagamy więc i sobie. Kto wie, czy wśród osób, do których wyciągnęliśmy w ciągu ostatnich kilku dni dłoń, nie znajduje się przyszły wynalazca leku na AIDS?

Nie wiadomo jaki będzie ostateczny koszt leczenia Marsjany. Nagły przypadek, udało nam się załatwić za darmo. Wymagało to jednak dużo wysiłku, zaparcia i czasu. Momentami, miałem wrażenie, że walę głową próbując przebić gruby, mur biurokracji. Specyfika indonezyjskich urzędów polega na tym, że albo trzeba się nalatać, albo płacić. A jak nie to, nie ma przebacz, hasta la vista, bejbe po drugiej stronie.

Dzięki Waszemu wsparciu, Marsjana nie będzie musiała już martwić się o finansową stronę swojego leczenia. Jak potoczy się dalej jej życie, nie mam pojęcia. Pewne jest to, że wspólnym wysiłkiem i zaangażowaniem, wznieciliśmy z powrotem ledwo tlący się płomień. 


Tak, to jest ta sama osoba. Zarówno za wpłaty, jak i pozytywną energię, Dziękujemy!


Jeszcze zbiórka wśród indonezyjskich znajomych. Ci najbliżsi dali już nam bardzo wiele.  
Praktycznie jak wyczarowany pojawił się przed nami motor, którego pilnie potrzebowaliśmy by jeździć za krwią. Ot tak, po prostu - nie na chwilę, tylko na 24 godziny przez kilka kolejnych dni. Przyjaciółka, która mi towarzyszyła, wytrzymała z moim charakterkiem prawie cały tydzień co też jest nie lada wyczynem. W momencie zwątpienia, z Czerwonego Krzyża, magicznie zniknęły potrzebne woreczki z krwią. Jonta, mimo bardzo napiętego grafiku pracy, samodzielnie zgłosił się do prowadzenia zbiórki po stronie indonezyjskiej - wśród swoich znajomych z rodzinnej Sumatry. 


Wyszło na to, że pomocy finansowej szukaliśmy jedynie na zewnątrz. Z jednej strony głupio. Z drugiej, ktoś wcześniej czy później zadałby pytanie dlaczego Marsjana była siostrą i już nie jest. Ktoś chciałby wyciągnąć konsekwencje. Wyjaśnienie sprawy wiązałoby się z niepotrzebnym stresem dla dziewczyny, która tego stresu powinna w tej chwili unikać. 
 
Gdyby ktoś chciał jeszcze wspomóc Marsjanę z rodziną - paczką lub dobrym słowem w wersji papierowej, podam adres, ale dopiero w sobotę. Dziś, kiedy przekazywaliśmy jej Wasze wsparcie z Polski, zapomniałem zapytać. 

_____________________________________________________________________________


.......:::::::::: CO SIĘ STAŁO? ::::::::::..........
Z Flores, miałem wyjechać w niedzielę, 21 października 2012 roku. Coś mnie zatrzymało. Wynikło coś niepodziewanego. Coś beznadziejnego. Szpital, gruźlica, brak ubezpieczenia i środków do życia. Wyrok? Niekoniecznie. Choć ze śmiercią stykaliśmy się w ostatnim czasie bardzo często, postawiliśmy sobie za punkt honoru by tego życia i uśmiechu nie oddać!


Marsjana z mamą w szpitalnej izolatcę, mimo początkowej beznadzieji ich sytuacji potrafią się szczerze uśmiechać.





Zaczęło się niewinnie. 10 października jeszcze nic nie wskazywało na to, że życie Marsjany zawiśnie na włosku.
Pierwszą wizytę Marsjany w szpitalu, opisałem tutaj.


Po tygodniu, okazało się, że jej stan uległ nagłemu pogorszeniu a siostra przełożona z obawy przed zakażeniem potencjalnie śmiertelną chorobą, usunęła ją z zakonu. Widząc sposób w jaki Marsjana pozostawiana jest samej sobie, sam poczułem się mocno spoliczkowany. Ponieważ Flores to miejsce, w którym nie można na głos rozmawiać na drażliwe tematy, codziennie zwierzałem się publicznie z tego co się dzieje, pisząc update'y na mojej facebookowej tablicy. Poniżej wklejki. 

18.10.2012
 
Okazało się, że Marsjana potrzebuje transfuzji. Smutne, ale prawdziwe: została wyrzucona z zakonu za prątkowanie gruźlicą. Odpowiedzialność, łącznie z finansową, za leczenie została przerzucona na rodzinę. Szkoda gadać. 


Cały dzień na zebranie krwi. Jutro powtórka z rozrywki.

Najpierw wkurzyło mnie, że krew jest płatna a zaraz obok szpitala, przy Czerwonym Krzyżu, stał nowoczesny autobus z napisem DONOR SEKARANG. Jak ktoś oddaje to nic nie dostaje. Ale jak już potrzebuje to musi płacić. Jedna torebka: 40 dolarów.

Później, okazało się, że mojej zerówki nikt nie chce. Nawet nie sprawdzili, że jest zdrowa jak krew konia. Potrzebowaliśmy sześć osób. Węże, skorpiony, pijawki i karaluchy wielkości dłoni - normalka, chleb powszedni. Nie cierpię igieł. Mdleję. Chciałem dać, Byłaby już jedna osoba. Nie udało się.

Chodząc od jednego gabinetu do drugiego, to z receptą to z listem od lekarza, zaświadczającym o tożsamości pacjentki, miałem wrażenie jakbym stał przed murem biurokracji o supergęstej gramaturze i głową próbował go przebić.

Z drugiej strony, ciekawe co by było gdyby ktoś nieprzytomny do takiego szpitala trafił. Skoro jednej osobie udziela się pomocy na oddziale Emergency, a druga lata z papierami, tracąc przytomność warto zadbać wcześniej o rozdwojenie jaźni tak by druga jaźń pozostała przytomna.

Zbiórka osób chętnych do podzielenia się płynami ustrojowymi to 2 godziny jazdy wgłąb i po wybrzeżach wyspy w jedną stronę. Razem z rozmowami, zajęło to znacznie więcej. Zebraliśmy cztery. Dwa worki z krwią zostały podane. Jutro, po prośbie, uderzam do jednostki wojskowej.

Powrót do szpitala późnym wieczorem..... Marsjana miała podpiętą kroplówkę z krwią. Na nasz widok, uśmiechnęła się od ucha do ucha i nawet energicznie usiadła na łóżku, nie wypuszczając z wolnej od igły dłoni różańca. Oprócz niej, w pokoju siedziała jej mama - Rosalinda. Chciałem zrobić zdjęcie ale jakoś tak wyszło, że nie wyciągnąłem nawet aparatu. Nie zdążyłem bo zostałem obściskany przez mamę. Dostałem też prezent. Ręcznie tkany selendang, zwany z Perska "szalem". Jeśli wszystko dobrze pójdzie, selendang pójdzie na licytację podczas zbliżającego się finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.
Podziękowania za bezinteresowną pomoc..... rachunek sumienia..... jak najbardziej miałem interes. Znów mi wyszło, że egocentrykiem jestem. W połowie dnia, kiedy osoba, którą poprosiłem o pomoc przy papierologii poddała się, mój tok myśleniowy wyglądał tak: "Tyle czasu minęło, coś robimy a stoimy w miejscu i tak na prawdę nic nie załatwiliśmy. Czas już zainwestowany. Poddamy się, będzie zmarnowany, pociągniemy dalej, będzie satysfakcja. Porażka nie wchodzi w grę!"

19.10.2012

ALHAMDULLILAH - zebrlaliśmy tyle krwi dla Marsjany ile było trzeba. BISMILLAH na dalsze leczenie.

Pomysł z bazami wojskowymi był świetny.... tyle tylko, że żołnierze oddawali już krew dwa tygodnie temu..... dla Czerwonego Krzyża, który w razie potrzeby każe sobie za tą krew słono płacić. W sumie i tak zrobili nam przysługę bo w tym kraju mogli mnie aresztować z zarzutami o szpiegostwo.... w Indonezji, od baz wojskowych lepiej trzymać się z daleka. Mieliśmy też dwóch dawców, których straciliśmy. Ale po kolei.

Policja - spóźniliśmy się. Trzeba nam było przyjść podczas porannego apelu.

Praktycznie, wszędzie gdzie uderzaliśmy byliśmy spóźnieni bo albo już ktoś krew dał, albo nikt nie miał grupy B+, którą szukaliśmy, albo tej osoby już tam nie było.

Zrezygnowanie, powrót do szpitala.... dzień stracony? "Chyba łatwie nam będzie pieniądze zebrać niż tą krew.... idziemy wziąć kredyt w Czerwonym Krzyżu". Wzięliśmy - nie kredyt, ale.... praktycznie, ukradliśmy tą krew bo przyszło mi do głowy żeby poprosić ładnie panią by worki z krwią zniknąć. Skoro wszystkim rządzi biurokracja, to przecież można wpisać w papiery, że krew była i nie ma. Udało się. Alhamdullilah.

W tym samym momencie, przyszedł jeszcze dawca, z którym umówiliśmy się na pięć godzin wcześniej. Jeden woreczek więc odrobiliśmy.


Transfuzja załatwiona. Leczenie gruźlicy powinno zacząć się w najbliższych dniach.


Zakon, z którego Marsjana została za chorobę wyrzucona rzucał nam kłody pod nogi. Wszytko dlatego, że potrzebowaliśmy dzień wcześniej kogoś na miejscu w szpitalu do kierowania dawców, których przysłaliśmy do właściwego gabinetu. Poprosiliśmy siostry. "Ona już nie jest siostrą. Niech rodzina się zajmie". Chamstwo. Nie chciałem robić dodatkowych problemów więc nie odbierałem telefonu by mój niewyparzony język nie palnął czasem czegoś głupiego.

 
No to sobie dziś siostra przełożona sama z siebie przyszła na miejsce i.... wystraszyła nam dawców, których już mieliśmy: "Kto będzie za to płacić?". Po jakimś czasie, próbowała nam zrobić kazanie "że to Bóg zadecyduje o jej losie a, skoro nam tak zależy to służymy Szatanowi bo jej życie należy do Boga a nie do nas". No cóż? Moja adekwatna do znieczulicy odpowiedź była taka, że chyba zostanę ekskomunikowany..... no, chyba, że coś z tym zakonem jest nie tak..... Z drugiej strony to o niepobożnym zachowaniu podziałało jak dodatkowa motywacja. Z punktu widzenia siostry, ciągniemy z Bogiem linę.... jeśli przeciągniemy na naszą stronę, wychodzi na to, że jesteśmy silniejsi ;-). 


Ręce i nogi opadają. Zakonnica, która dała swoje życie zgromadzeniu, została z tego zgromadzenia w ciężkim stanie wykluczona i przekazana w ręce biednej, mało zaradnej matki, z którą nie widziała się ponad rok. Transfuzja załatwiona, ale jak coś później wyskoczy? Ja się stąd planuje usunąć. Zostaje jedna osoba, która razem ze mną latała, a która ma swoje życie i swoje problemy.... coś zaradzimy....
20.10.2012
Dziś dowiedzieliśmy się, że Marsjana nie może skorzystać z ubezpieczenia społecznego bo..... ani ona, ani jej mama nie mają ważnego KTP (dowodu osobistego). Dowody tożsamości w Indonezji są datowane. Do tego, ktoś sobie ostatnio wymyślił akcję masowej ich wymiany. No cóż, przynajmniej na krwi zaoszczędziliśmy.

Siostry, w których zakonie była o żadnych kosztach nie chcą słyszeć. Właściwie to nasza wina, że do szpitala trafiła. 

Przed nami oszacowanie kosztów leczenia i zbiórka pieniędzy. Gdzie? Ciężko powiedzieć - najlepiej w miejscach gdzie zbiera się dużo ludzi ogłaszać tego typu rzeczy, ale....

.... W kościołach ryzykujemy stygmą dla dziewczyny - większość populacji Flores to Katolicy. Społeczeństwo jest dość konserwatywne. Jeśli opiszemy prawdziwą historię, wchodzimy w konflikt z zakonem, z którego została usunięta. Wystarczy jakaś zła historia sióstr przeciwko niej.... komu uwierzą? Są jeszcze meczety, ale.... już w ogóle by z tego konflikt religijny wyszedł. Wykombinujemy coś dyplomatycznego.


Światełko w tunelu dał nam Jonta - pracownik organizacji Swiss Contact, który z własnej inicjatywy podejmie się prowadzenia finansów. To przez jego konto wpłyną dotacje, które zostaną wypłacone rodzinie z dokładnością do jednej setnej rupii. 


Dzisiejsza wizyta była specyficzna.... w sumie już się przyzwyczaiłem, że ludzie tutaj bez powodu znikają. Miałem przed oczyma różne, nieprzyjemne widoki. Łóżko po osobie, która przebywała z Marsjaną w dwuosobowej izolatcę stało puste - zgon nastąpił w nocy. W grupowej sali obok, płacz, krzyki i gromadka osób wokół jednego łóżka z sinofioletową sylwetką. Ktoś umarł? Umarła dziewczyna - 20-letnia. Nie zrozumiałem dokładnie na co.... zakażenie rany, z którą do szpitala trafiła.... gronkowiec?
21.10.2012
W starciu z biurokracją, poddaję się i idę na łatwiznę..... będzie zbiórka bez określania dokładnych potrzeb.

Dlaczego tak? Jest niedziela. Biuro, które zajmuje się rachunkami w szpitalu, jest zamknięte. Nie byliśmy w stanie dopytać się o konkretne koszty. Patrząc na koszt doby w szpitalnej izolatcę, szacunkowo, z uwzględnieniem tego ile mogły kosztować podane leki potrzeba będzie ok. 250 dolarów. 

Tylko, że.... istnieje alternatywna możliwość załatwienia ubezpieczenia społecznego i darmowej obsługi szpitalnej. Wszystko okaże się dopiero jutro i pewnie będzie kosztować jeden dzień. Będziemy próbować, ale równocześnie, dziś wieczorem lub jutro rano ogłosimy zbiórkę bez określenia potrzeb po polskiej stronie. Moi znajomi zostają na miejscu. Ja ruszam się w niedzielę i chciałbym pomóc póki jestem. Zwłaszcza, że z Polski da się zebrać więcej niż z Indonezji. Jestem leniem patentowanym jeśli chodzi o matematykę. Szczerze mówiąc, nie chce mi się w szczegółowe kalkulacje ile nam potrzeba bawić. Jeśli okaże się, że dostaniemy więcej niż potrzeba na leczenie, nadwyżki i tak się rodzinie Marsjany przydadzą.

22.10.2012
 
Coś nam się udało, coś nam się nie udało. Polegliśmy przy kolejnej próbie oceny kosztów leczenia szpitalnego Marsjany. Właściwie to nie próbie tylko podrygu bo już wcześniej poddaliśmy się z matematyko-rachunkowością. Stojąc w kolejcę w kasie widzięliśmy jak ludzie płacą dziesiątki milionów rupii (tysiące dolarów). Facet zaraz przed nami płacił 5 milionów (czyli ok. 500 dolarów) za.... zmarłego w szpitalukuzyna. Cholera.... po indonezyjsku, szpital nazywa się "rumah sakit" (dom chorych). Ten się "rumah mati" (dom zmarłych) powinien nazywać. Co przychodzimy to jakiś zgon. Ciekawe ile polskie szpitale zaliczają zejść dziennie.
Nie udało nam się również założyć konta w banku jej mamie... ilekroć pojawialiśmy się w banku, był zamknięty. Urlop przez cały rok.... godziny otwarcia: 8-12, 14-15 - wychodzi 5 godzin pracy dziennie - można pracę hobbistycznie sobie potraktować. Co dziś robisz? A skoczę do banku obsłużyć paru klientów.
Dziś miał być wypis. Takiego dostaliśmy rano smsa. Marsjana miała być skierowana na leczenie w swoim domu z codziennymi wizytami na zastrzyk. Błędna informacja. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, nikt nic nie wiedział. Wypis będzie jak wszystkie testy wyjdą na tyle dobrze by można było ją puścić.

Za to, udało nam się zrobić trzy rzeczy:
1. Ubezpieczenie społeczne - przejechaliśmy do sołectwa Nity z mamą Marsjany i powiedzieliśmy, że jej KTP jest w trakcie przetwarzania. Bez żadnych napiwków, urzędnicy wystawili nam dokument. Nie wiem dlaczego wcześniej się nie udało. Czyli leczenie może kosztować.... nic, tyle co za leki, majątek.... zależy jak się w nogawcę uleży temu kto będzie wypis dawał.
2. Ogłosiliśmy zbiórkę po polskiej stronie. Zbiórka po stronie indonezyjskiej jest w trakcie indonezyjskiej korekty. Za teksty odpowiedzialny jestem ja, a że niedługo wyjeżdżam, trzeba polską zbiórkę potraktować uderzeniowo. Indonezyjską, dalej poprowadzi już Jonta
3. Pływanie. Na plażę wczoraj nie zdążyłem bo był odpływ. Ale za to dziś udało mi się wskoczyć na godzinkę do ciepłego, czystego morza, i biorąc naturallny hydromasaż, oderwać się od tego całego galimatiasu.

Marsjana nie wygląda najlepiej, ale w porównaniu do stanu w jakim do szpitala trafiła jest świetnie. Są energiczne ruchy, jest uśmiech, jest nadzieja. Pojawiło się uczucie wychodzenia na prostą. Koniec gonitwy i początek spokojnego ciągnięcia sprawy dalej. Z tego całego braku musztry i goniącego czasu, wtarłem sobie przez przypadek w oko chilli..... szczęście w nieszczęściu, mała Melan rozbiła sobie wczoraj palucha u nogi więc kupiłem jej sól fizjologiczną, którą sobie od razu w oko wlałem......
23.10.2012
Wszystko, powoli zaczęło wychodzić na prostą. Marsjana wyszła ze szpitala i wróciła do domu. 27 października kolejne badania i, jeśli wszystko dobrze pójdzie, rozpoczęcie Ieczenia. Izolacja pacjentów z gruźlicą? Nie w tym kraju. Kiedy odwiedziliśmy ją w Nicie, w progu jej domu, przywitała nas Pani Rosalinda i jej 6-letnia córeczka, Kornelia. 

- Marsjana?
- W banku, konto otwiera

No tak, w końcu młodzież bardziej zaradna niż starszyzna. Oby tylko, na tych młodszych członkach rodziny spoczął ciężar noszenia kubłów z wodą ze studni. Marsjana jest najstarsza spośród piątki dzieci Pani Rosalindy. Ojciec, od 2004 roku spoczywa pod stojącym przed domem nagrobkiem. Żeby usprawnić kontakt z rodziną, musimy jeszcze wykombinować dla nich jakiś telefon bo trochę się tego dnia wszyscy mijaliśmy szukaliśmy. 

Powrót do domu. Czym chata bogata tym rada; a, że nie wypada by goście głodni wyszli, zostaliśmy uraczeni ryżem, smażonymi szprotkami i gotowanymi liśćmi papaji. Szczerze mówiąc, na surowo smakują mi bardziej - czuć pieprzny smak pestek. Po ugotowaniu, zostaje sama gorycz. Ale nie po jedzenie przyjechaliśmy. Najważniejsze było dla nas to w jakim stanie
Marsjanę zastaliśmy - wilczy apetyt i promienny uśmiech. Oby tak dalej!


Wstyd napisać, ale tego dnia, obudziłem się z potwornym bólem gardła od ucha, przez migdałki do drugiego ucha i sztywnym karkiem. Zabawne bo, oprócz tego nic specjalnego mi nie dolegało. Za to znajomi straszyli mnie znów malarią i podsuwali leki. Zostałem przy imbirze, ziołąch i wierze (bo wiara, podobno, czyni cuda) w..... moją niezniszczalną odporność. Przechodzi. 
25.10.2012

Te floreskie wody chyba faktycznie są nawiedzone. Mój przeszywający ból ciągnący się od jednego ucha, przez migdałki do drugiego, pojawił się po ostatnim pływaniu. Zniknął dziś rano - po kolejnej wizycie na plaży. 

Sprawami finansowymi zajęliśmy się po południu. W ostatniej chwili, przypomniało mi się, że nie mam karty do rachunku, który podałem. Nie miałem pojęcia jak bankomat przewalutuje mi wypłatę - za każdym razem jest inaczej. Przelew międzynarodowy nie wchodził w grę bo prowizja kosztowałaby pewnie połowę tego co udało nam się zebrać. Wiedziałem, że powinniśmy mieć coś ok. 3.800.000 rupii. Wyzerowałem konto główne. Bankomat. Maksymalna wypłata - 2.000.000 rupii. Kilka razy i gotowe. Wypluł idealnie 3.800.000.
W Indonezji jest to bardzo duża kwota. Można za to zjeść 380 bardzo sytych posiłków "na mieście", pomieszkać 4 miesiące w wielkim, dwupiętrowym domu z cegły z bieżącą wodą w jednej z tańszych dzielnic Jakarty, lub kupić 3.800.000 miligramów witaminy C. Od witamin zaczęliśmy. Wzięliśmy sobie "stówkę" i ruszyliśmy do apteki po multiwitaminę i kilka torebeczek z witaminą C, 1000 mg.  Wykorzystując jednośladową mobilność, nakupiliśmy też owoców. Dla Kornelii, kupiliśmy blok rysunkowy i kredki - a jak już kredki to i cały piórnik do kompletu. 


W progu domu, przywitali nas bracia z pobliskiego zakonu, z którego wcześniej pozyskaliśmy jednego z naszych dawców krwi.  Również przynieśli prezenty. Ale gdzie Marsjana? Aha, w kuchni - podłogę szorowała. Czyżby oni nie zdawali sobie sprawy? Okazało się, że nie. Głupio nam było, ale musięliśmy otwarcie i szczerze powiedzieć, że gruźlica jest chorobą potencjalnie śmiertelną i nie można takich rzeczy robić. 


Pieniędzy, na początku Marsjana nie chciała przyjąć. Wytłumaczyliśmy, że mogą być potrzebne, że wcale nie tak łatwo o darmową usługę w szpitalu. Że jak znów coś wyskoczy może się przydać - na leki, na konsultację, na transport, na łapówkę. W końcu, wzięła. Poprosiła też Nonnę o tekst jakiejś modlitwy różańcowej. Od wspólnego jej zmówienia nie musiałem się specjalnie wykręcać - uratował mnie telefon od Jonty. Kiedy wróciłem, Marsjana poprosiła mnie o modlitwę różańcową po polsku. Konsternacja. Nawet jak do kościoła chodziłem to różańca nie lubiłem. Odpowiedziałem wymijająco, że najbardziej Bóg będzie się cieszył jak zobaczy na jej twarzy uśmiech. 

Uśmiech towarzyszył Marsjanie przez całą naszą wizytę. Przez chwilę, miałem wrażenie, że patrzę na jej siostrę bliźniaczkę. Z zakonu do szpitala odwoziłem przygasającą iskierkę. W domu, zastałem płomień. 

Po zakończeniu leczenia, Marsjana planuje wstąpić z powrotem do zakonu. Poprosiłem Nonnę by w późniejszym czasie skontaktowała ją z innymi siostrami. Ostateczna decyzja, które zgrupowanie wybierze będzie zależała od niej samej. Mimo tego jak zachowała się siostra przełożona zakonu Franciszkanek w Maumere, nie możemy jej niczego zabronić.

WSZYSTKIM, KTÓRZY UDZIELILI WSPARCIA, SERDECZNIE DZIĘKUJEMY. RAZEM, DALIŚCIE DRUGIE ŻYCIE OSOBIE STOJĄCEJ NA PRZEPAŚCI. POZOSTAJE MIEĆ NADZIEJĘ, ŻE UŚMIECH, KTÓRY ZOSTAŁ JEJ PRZYWRÓCONY BĘDZIE MALOWAŁ SIĘ NA JEJ TWARZY JESZCZE PRZEZ 100 LAT! 






Indonezja (Flores) 5

Indonezja (Flores) - Cztery wesela i pogrzeb.


W piątek, trzynastego, bezwzględnie trzeba zostać w łóżku. W końcu, Jezus umarł w piątek po wieczerzy, przy której zasiadało 13 osób. Szabat czarownic wypadał w piątkowy wieczór. Dookoła wielkiego kotła, zbierało się dwanaście wiedźm by wywołać trzynastego imprezowicza - diabła. Włosi nienawidzą siedemnastki bo po przestawieniu kolejności znaków, z niemożliwego do wymówienia XVII, wychodzi VIXI(oznaczające po łacinie "żyłem"). Z kolei, lubiący wszystko skrupulatnie zliczać Chińczycy panikują na dźwięk cyfry cztery. W Mandaryńskim, wyraz "cztery" (四, si) brzmi bardzo podobnie do wyrazu "śmierć" (死, si). Różnica jest bardzo subtelna i polega jedynie na innej intonacji. Czarne koty, rozsypana sól. Bzdury, zawsze sobie myślałem. Gdyby było inaczej, film o skutecznie odstraszającym friggatriskaidekafobików tytule, "Piątek, trzynastego", nie zarobił by blisko 60 milionów dolarów. 

WYSPA ZABOBONÓW

Flores to jedno z najbardziej naszpikowanych zabobonami miejsc, w których kiedykolwiek byłem. Paradoksalnie, większość mieszkańców wyspy to również jedni z najbardziej gorliwych Katolików z jakimi w życiu miałem styczność.
 
- Nie rusz. Jutro to zrobisz! Krzyknął stąpający twardo po ziemi Andreas wyrywając mi igłę z dłoni. 
- Ale jutro nie będzie mi się chciało. 
- Tutaj nie wolno nic szyć wieczorem. Duchy tego nie lubią. 
- Jakie duchy?

Nie miałem okazji przekonać się jakie bo od drugiego spotkania z duchami odwiódł mnie Stefan nie pozwalając mi zgasić lampy w pokoju, w którym spałem jeszcze w Manggarai. Od jeszcze kolejnego, Kris, szczypiąc mnie w taki sposób, że przez kilka dni miałem na ramieniu fioletowego siniaka. A przecież nic takiego nie zrobiłem. Patrząc w falujący księżyc, słuchałem echa swojego głosu odbijającego się od ścian studni.

- Za co to? 
- Nie wolno tak. 
- Jak? 
- Tak mówić?
- Tak? Nachyliłem się znów nad studnią i krzyknąłem po indonezyjsku "Duchu chodź tutaj. Mamy mocce".
Auuu..... za co znowu?
- Nie tak głośno. Jeszcze sąsiedzi pomyślą, że czarną magię uprawiamy i nas zlinczują.
- Ty mnie tu przyprowadziłaś
- Bo się bałam sama. 
- A ja przyszedłem bo chciałem zobaczyć ducha. Duuu....

Uciekłem. Nie przed zjawą tylko przed szykującą się do kolejnego uszczypnięcia dłonią Kris. 

Floreskie duchy kryją się wszędzie - w drzewach, w krzewach, w tunelach gigantycznych, palmowych krabów a nawet w morzu. Piękne floreskie plaże, najczęściej stoją puste a większość mieszkańców wyspy, których znam nie potrafi pływać. Z jednej strony, Indonezyjczycy nie lubią opalenizny, z drugiej, boją się, że podwodny prąd nie jest prądem tylko ręką spragnionej świeżego mięsa topielicy. 


Aż chce się wskoczyć do wody. Na Flores, "odważni", na tłok na plażach narzekać nie będą. W turkusowych "odchłaniach", podobno, kryją się duchy.
  
By z czasem nie uwierzyć i nie zacząć się panicznie bać każdego szelestu węża czy jaszczurki przemierzającej ściółkę w gaju bananowym, który mijałem na codzień, musiałem nabrać cynizmu i nieco się zdystansować. Na własne życzenie, wpakowałem się w falę wesel. Wszystko dlatego, że wymyśliłem sobie by nauczyć się Bahasa Indonesia, testując przy tym autorską metodę nauczania języków obcych.Najważniejszy składnik - motywacja. Największą motywacją dla faceta są zazwyczaj kobiety i pieniądze. Wymiana numerów telefonów. Smsy ze słownikiem. System zaliczeniowy. Działało - zostawało mi w pamięci  bardzo dużo nowych słów. 



Nocą, uliczki Maumere mogą budzić strach. 
 
WESELNE NUDY

Na pierwszym weselu byłem jeszcze w Manggarai z Andreasem. Na drugim, z Etą i Jontą, na trzecim z Ayu. Po czwartym, powiedziałem weselom pas. Kultury i folkloru trzeba szukać podczas floreskich zalotów i samej ceremonii zaślubin. Są posłańcy, są negocjacje, jest posag w postaci koni, zarzynanie świni by głośnym kwiczeniem, obwieścić światu dobrą nowinę. Są symboliczne pożegnania i przywitania.

Samo wesele, im więcej zaproszono osób, tym mniej ciekawie wygląda. Największe, na którym byłem było ostatnie. Neni miała przyjechać po mnie o 18. Wykąpałem się, ubrałem się w przyzwoite ciuchy, zapaliłem papierosa i..... 18.05, 18.10, 18.15. Usiadłem na podłodzę i zacząłem czytać książkę. 18.30 - upał, zacząłem się pocić. Przebrałem się spowrotem w domowe ubranie. 19.00. Eeee, już na pewno nie przyjedzie. Myliłem się, znów zapomniałem o "Waktu Indonesia". Przyjechała chwilę przed 20.
  
- Ty nie gotowy? 
- Chwilę, muszę się wykąpać i przebrać. 
- Przecież umawialiśmy się. 
- Na 18.
- Szybko bo się spóźnimy. 
  
Ubrana w elegancki, odświętny, ikatowy sarong i nieco kiczowatą czerwoną, satynową bluzkę Neni usadziła mnie z przodu swojego malutkiego skuterka. Swoje pośladki ułożyła bokiem do kierunku jazdy w tylnej części siodełka. Czyli jak się przewracać to tylko na prawo by na plecy nie poleciała. W końcu, w konserwatywnym miejscu, bardziej niż bezpieczeństwo, ważne jest co wypada a co nie wypada.  Kobieta wioząca faceta? Ogromne faux-pas. Z kolei, pozycja "okrakiem", wiąże się z pomówieniami o pracę dorywczą w nocnym klubie.
 
Duży dom. Wielki weselny namiot i dużo gości. Ustawiliśmy się w kolejce do młodej pary, obok której stali rodzice. Potrząsnęliśmy dłoń każdemu z gospodarzy, wetknęliśmy koperty z drobną kwotą do zdobionej złotymi motywami urny i zajęliśmy miejsca w jednym z trzydziestu rzędów krzesełek ustawionych jak w kinie naprzeciw państwa młodych. "Hej, ten facet mówi więcej niż ja", szepnąłem do Neni. Przemówienia, podczas których wszyscy musięli siedzieć nieruchomo trwały do 23. W tym radosnym dniu, trochę współczułem pannie i panu młodemu. O ile, goście mogli jeszcze wymknąć się ukradkiem do toalety, o tyle na podium, na którym Młodzi siedzieli w blasku bardzo jaskrawego i rażącego światła, zwrócone były wszystkie oczy gości.

Floreskie wesela przypominają pogrzeby. 

Gdy mowy ustały, zaczęła się muzyka. Nie do tańców - do kotleta. A właściwie to ryżu z dodatkami - mięsa kurzego, wołowiny, wieprzowiny, psa, warzyw, galaretowatych owoców morza i innych frykasów. Posiłek podczas floreskich wesel to próba cierpliwości. Je się rzędami  - pierwszy wstaje, przechodzi do osobnego pomieszczenia ze szwedzkim stołem, wraca z talerzami, zajmuje z powrotem miejsca i zaczyna jeść. Dopiero wtedy po jedzenie może udać się drugi, później trzeci, czwarty, piąty i tak dalej. Ponieważ ja siedziałem w rzędzie drugim, zanim wszyscy skończyli jeść, zrobiłem się głodny i przysnąłem.
 
OLŚNIENIE?
  
W końcu, gwóźć każdego wesela - butelki z mocce (lokalną odmianą arraku, czyli tropikalnej księżycówki) i tańce. Mocnego alkoholu nie piję. Tańce, zaś, jak najbardziej lubię. Podczas tych na weselu z Neni, po krótkiej drzemcę, nie potrafiłem jakoś wczuć się na nowo w ich specyficzną naturę. Dobrze za to wspominam te z wesela, na którym byłem z Jontą. Jednak nie ze względu na same tańce: 

- Nie dotykaj dziewczyn.
- Dlaczego?
- Tu są wszyscy pijani. Nie chcę Ci noża z pleców wyjmować. 
 
Zająłem z powrotem miejsce obok Jonty by poobserwować ruszające się naprzeciw siebie w rytm muzyki, dwa rządki - kobiet i mężczyzn. Przez ostatnie dwa lata, zaliczając kilka, na szczęście nieudanych, prób niechcianego gwałtu nabawiłem się lekkiej odmiany homofobii. W końcu, trafiłem na Jontę  - przedstawiciela mniejszości seksualnej z natury nieśmiałego i nie podejmującego inicjatywy. Nigdy nie spodziewałem się, że w kwestii przedłużania gatunku, homo i heteroseksualiści mogą, zupełnie szczerze i bez żadnej obłudy, nadawać na jednych falach. Jonta zaczął pokazywać mi co ładniejsze przedstawicielki płci pięknej. Zamiast przytakiwać, próbowałem zwrócić jego uwagę na męskie grono czekoladowych ciastek. Do wspólnej konsumpcji, na szczęście się nie posunęliśmy.

NIESPODZIANKA

- Już więcej zaproszeń na wesela nie przyjmuję. 
- Dlaczego? Zapytała Nonna
- Bo tutejsze wesela wyglądają jak pogrzeby a ja na pogrzeby nie lubię chodzić. 
- Nie mów tak, bo faktycznie jakiś pogrzeb będzie. 

Był. Z Nonną wybrałem się na pierwszą komunię jej trzech kuzynek. Udało się jej nawet wciągnąć mnie na mszę w kościele. Po tygodniu, byliśmy zaproszeni na pogrzeb jednej z nich. Podziękowałem.
 
Za to przyjąłem zaproszenie na "rodzinną ceremonię" od Justin. "Ale to nie wesele?". Upewniłem się. "Nie, nie. Nie wesele". Justin wsadziła mnie do szalejącego na serpentynach bemo. Przejazd do położonej nad samym morzem wioski, z której pochodziła - Pagi, zajął ponad godzinę. "Pójdziemy zobaczyć plażę?" Zapytałem chwilę po zamienieniu kilku słów z jej mamą. "Później, najpierw pójdziemy tam", powiedziała, zwinnym ruchem chwytając sarong i zawijając go  sobie wokół bioder. Przeszliśmy do stojącej po środku gaju kokosowego malutkiej bambusowej chatki. Przed domkiem wielki stół i biesiadująca rodzina. Justin gestem pokazała na drzwi. "W porę", pomyślałem. "Akurat zrobiłem się głodny". Weszliśmy do środka. Mała powierzchnia. Potworny gorąc i zaduch. Tłum ludzi zwróconych w jedną stronę. Podążając za Justin, przepchnąłem się na przód do.... do ostatniej chwili.... wydawało mi się, że idziemy nałożyć na talerze jedzenie. W miejscu, w którym spodziewałem się szwedzkiego stołu stały.....  dwie  świece. Za nimi..... otwarta trumna z młodym, zawiniętym w sarongi chłopakiem w środku. Waciki w nosie. Nieruchoma twarz i kobiety gładzące go po czole.


Stojące w ogrodach domów nagrobki pełnią funkcję miejsca wiecznego spoczynku, krótkiego spoczynku i placu zabaw.

Myślałem, że już dawno zrobiłem się odporny na takie widoki. Widoki widokami, ale to był szok sytuacyjny. Wiedziałem, że jedziemy na ceremonię rodzinną. Wiedziałem, że nie na wesele. Wiedziałem, że nieodzownym elementem floreskich ceremonii rodzinnych jest jedzenie. Nie wiedziałem, że była to ceremonia pożegnania ze zmarłym. Nie wiedziałem, że w miejscu, w którym spodziewałem się jedzenia zastanę otwartą trumnę. Kiedy, w końcu, znalazłem się na zewnątrz, mężczyźni zaprosili mnie do stołu. Nie byłem głodny. Nie miałem ochoty również na mocce. "Bule!", spojrzałem w dół skąd dochodził głos. "Bule", powtórzył chłopak stojący w świeżo wykopanym przed domem grobie i wyciągający w moją stronę dłoń. Po raz pierwszy w życiu, zaczęło przeszkadzać mi ciężkie, wilgotne powietrze tropików. 

Do Maumere, wróciliśmy w nocy. Opowiedziałem wszystko Nonnie. 

- To co? Chcesz tu spać?. 
- Nie no, u siebie będę spał. Musiałem, po prostu komuś powiedzieć a Ty mieszkasz najbliżej. 
- Uważaj, bo w Twoim akademiku straszy. 
- Co straszy? Znowu jakieś duchy?
- Widziałeś tego czarnego psa? 
 
Nie widziałem. Aż do feralnego dnia, w którym o nim usłyszałem. Z racji gorąca, drzwi do mojego pokoju były otwarte. Siedziałem czekając aż sąsiedzi przestaną hałasować i czytałem książkę. Tak się wczytałem, że oderwałem się dopiero jak poczułem na sobie spojrzenie. Odwróciłem wzrok. Czarny pies. Mieszkańcy Maumere, panicznie boją się wścieklizny. Przy okazji moich zastrzyków w Laosie, trochę o tej chorobie poczytałem, więc zamiast panikować, zacząłem się przybłędzie przyglądać. Spokojny. Pstryknąłem palcami. Spojrzał w stronę dłoni. Wstałem, zwrócił pysk w górę. Zrobiłem kilka kroków. Zwiał. "Nie ma się czego bać", pomyślałem. Zanim położyłem się spać, drzwi jednak zamknąłem. 

FALSE START?

Z tego wszystkiego, po jakimś czasie się rozchorowałem. Zaczęło się od powrotu z plaży. Wróciłem do domu, położyłem się, a właściwie to padłem na materac i poprosiłem znajomą o sarong. Później o drugi. Później, wstałem, doczłapałem się do wieszaka z ubraniami i wróciłem pod koce w bluzie. Przy ponad trzydziestu stopniach na dworze, czułem się jakbym paradował w krótkich spodenkach w środku zimowej odwilży. Wszystko mnie bolało. Zakwasy po półgodzinnym pływaniu? Niemożliwe. Kawa? Fuuuj. Z imbirem. No przecież sam prosiłeś. Prosiłem? Przecież spałem. Mówiłeś, że chcesz kawę z imbirem. Coś było wyraźnie nie tak.   

Następnego dnia, wszystko byłoby już dobrze gdyby nie łamanie w kościach, "zakwasy" i uczucie jakby jakiś odkurzacz wyssał mi przez ucho wszystkie siły. Po kawie z imbirem, dużym śniadaniu i paracetamolu, czułem się już przyzwoicie. Do szkoły, jednak, nie poszedłem. Zająłem się dłubaniem przy rzeczy, dla której na Flores się zatrzymałem (a która nadal jest sekretem). 

Wieczorem, Jonta przywiózł mi kolację. Mniej więcej, w połowie jedzenia, miałem wrażenie jakby pokój zaczął się obracać we wszystkich możliwych kierunkach. Znów potworne zimno i osłabienie. "Chłopie, to może być malaria. Zabieram Cię do szpitala". "Nie ma mowy". Jonta próbował polubownie. Próbował też siłą. Nie udało mu się. Zniknął. Kiedy znów stanął w drzwiach, podał mi małą kopertkę z sześcioma tabletkami, napisem Suldox i rysunkiem komara w kółeczku. "Weź trzy sztuki na raz raz". Podziękowałem. Obiecałem, że wezmę następnego dnia, odłożyłem i odwróciłem się na drugi bok.
 
Tabletek nie wziąłem. Z jednej strony, przestraszyłem się skutków ubocznych, z drugiej, jestem zagorzałym zwolennikiem zasady "Co Cię nie zabije to Cię wzmocni". Zostałem przy niezawodnym imbirze, paracetamolu, witaminie C, soku młodych kokosów, kawie i.... żuciu liści papaji, które dostałem od sąsiadki. "Jeśli to malaria, powinno pomóc".Dzięki sąsiadcę, natknąłem się na kolejny specyfik wzmacniający odporność, o którym wcześniej nie wiedziałem i odkryłem moje nowe zboczenie smakowe. Papaji nigdy nie lubiłem.... poza smakującymi jak łagodny czarny pieprz pestkami.  Pomijając gorycz, liście smakują właśnie jak pestki i są za darmo.


Medycyna naturalna jest nie tylko skuteczna, ale i smaczna.

Kolejny tydzień z hakiem to zawieszająca się huśtawka, skacząca losowo pomiędzy paskudnym, przyzwoitym a świetnym samopoczuciem, w miarę normalny tryb życia, wpychanie w siebie ogromnych ilości jedzenia, mimo braku apetytu i odwiedziny masy znajomych, którzy udzielali cennych wskazówek.

- Jak nie chcesz do lekarza to znam osobę, która może Ci pomóc
- Ale ja nie potrzebuję pomocy. Nie przy mojej odporności. Daj mi tydzień. A tak w ogóle to co to za osoba?
- Jest taka pani, która nawiązuje kontakt z duszami zmarłych i szybko leczy. Mogę Cię do niej zawieźć.....

Nie trzeba było nigdzie jechać. Dwa zdania Neni poprawiły mi humor. Próbując dodzwonić się do Polski, ledwo co słychać. Ciekawe jaka byłaby jakość połączenia z zaświatami. 


Flores to jedno z najbardziej naszpikowanych zabobonami miejsc, w których kiedykolwiek byłem. Paradoksalnie, większość mieszkańców wyspy to również jedni z najbardziej gorliwych Katolików z jakimi w życiu miałem styczność. 


Z kolei, Nonna postanowiła przeprowadzić ze mną poważną, przyszłościową rozmowę:
 
- Wiesz, Indonezja słynie z otwartości religijnej.
- Wiem. 
- A Ty się nie określiłeś
- Do rzeczy
- Nie chcę krakać, ale nie chcesz iść do lekarza, nie chcesz wziąć leków. Jak się coś stanie, w jaki sposób Cię pochować? [Bardzo pokrzepiające]
- W żaden.
- Jak to w żaden?
- W żaden bo nie będzie takiej okazji. 

Nonnie musiało się zrobić przykro, że po tej rozmowie ją wygoniłem i postanowiła się zrehabilitować..... w bardzo specyficzny sposób. Późny wieczór. Płynące z położonego w oddali meczetu słowa "Hayya 'ala s-salah" (Przyjdźcie na modlitwę), zostały zagłuszone donośnym, rytmicznym i chóralnym "Salam Maria, penuh rahmat, Tuhan setamu"(Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą). Powtarzana wielokrotnie modlitwa dochodziła zaraz sprzed moich drzwi. Wstałem, wyszedłem i.... nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Oto, przede mną stał rządek krzesełek , proporczyk z wizerunkiem Maryji i połowa osiedla Sinde Kabor trzymająca w dłoniach świece i różańce i pogrążona w medytacyjnym transie. Zatkało mnie. Poczułem się jak w "Strasznym Filmie". "Trochę się pospieszyliście z tym pogrzebem", powiedziałem do Nonny, która była pomysłodawczynią zwołania kółka różańcowego właśnie u mnie. 


Suldox został.... na wszelki wypadek.  

W końcu, wszystko, z dnia na dzień, minęło jak ręką odjął. Nie wiem co pomogło - to co w siebie wlewałem, żułem i co jadłem, bezgraniczna wiara w mój niezniszczalny układ odpornościowy, mieszanka Islamu z Katolicyzmem czy, po prostu,  dystans, którego do tych wszystkich duchów nabrałem.