niedziela, 11 lutego 2018

Kambodża - czerwono-zielone Ratanakkiri

Kambodża - czerwono-zielone Ratanakkiri


Kiedy mój czas w Trapeang Sala dobiegł końca, pożegnałem się z braćmi, mieszkańcami, pracownikami misji i innymi wolontariuszami i poszedłem w stronę głównej trasy. Przez chwilę, zastanawiałem się po której stronie stanąć. Nie to, żebym zgubił kierunek. Jedna z wolontariuszek poleciła mi odwiedzenie khmerskiego wybrzeża. Złote i białe plaże postanowiłem sobie jednak zostawić na Tajlandię i bardziej równikową część Azji. Zamiast na południe, pokierowałem się więc na północ. Nie musiałem specjalnie kluczyć. Pamiętałem, w którą stronę miałem iść. Nie musiałem też zbyt długo czekać na transport. Żeby dojechać spowrotem do Phnom Penh musiałem minąć miejsce, do którego prowadzą wszystkie drogi - nie Rzym, nie Krym, a lotnisko.
 
Kierowca skuterka zawiózł mnie do samego centrum stolicy. Mimo tygodnia, praktycznie, na odludziu, Phnom Penh, nadal wydało mi się bardzo małomiasteczkowe. Chyba nic nie przebije wietnamskiego Sajgonu pod względem poziomu hałasu wydobywającego się z klaksonów i małych, wysokoobrotowych silniczków. Usiadłem by napić się kawy i policzyć odległości. Musiałem zająć miejsce przy ostatnim wolnym stoliku bo zanim mój magiczny napój był gotowy, dosiadł się do mnie Chantol - kierowca towarowego pickupa.

- Dokąd jedziesz? Zapytał widząc jak próbuję ogarnąć mój plan szukając na mapie i pod nią zapalniczki.
- Do Kampong Cham
- Jak chcesz to możesz zabrać się ze mną....

Nie wierzyłem własnym uszom. Okazało się, że Chantol wracał akurat po rozładunku do swojego rodzinnego miasta. Musiałem tylko poczekać aż skończy śniadanie i już byłem na dość dobrej jakości drodzę na północ. Do Kampong Cham zajechaliśmy w miarę wcześnie. Miasteczko zdobi przerzucony przez Mekong, nowy, długaśny khmersko-japoński most,  Oczywiście z motywem hinduistycznej Nagi na poręczach.


Siedmiogłowa, khmerska Naga to popularny motyw zdobniczy w Kambodży. Szczególnie ciekawie, prezentuje się na poręczach mostów. 


Jeszcze w połowie węża, zatrzymał się kierowca starej Camry. Jako celnik, zapytał czy nie jadę czasem do Wietnamu. Chwila namysłu.... "Zaraz, przecież ja nie mam wizy", pomyślałem i odpowiedziałem, że jadę do Ratanakkiri. Zostałem odstawiony na kolejne rozwidlenie dróg i wsadzony do busika, za którego tym razem, przyszło mi zapłacić. Za 150 kilometrów widowiskowej jazdy drogą biegnącą zaraz nad samym Mekongiem, kierowca wziął ode mnie 1.5 dolara. Wychodzi na to, że khmerskie autobusy są tańsze niż w sąsiednim Wietnamie. Wylądowałem w Kratie, gdzie mój żołądek domagał się przerwy. Z kolei, mózg chciał dojechać do celu tego samego dnia, a do zachodu słońca miałem tylko 4 godziny. Kompromis pomiędzy dwoma nierozerwalnie zależnymi od siebie częściami ciała rozwiązała ręka sięgając po mojego ulubionego kokosa. Dzięki temu, zaoszczędziłem czas, napełniłem brzuch i uzupełniłem poziom elektrolitów. Sok z młodych kokosów jest naturalnym napojem izotonicznym.

W malutkim Kratie nieco zbłądziłem. Nie mogłem dobrze rozczytać znaku. Po zapytaniu kilku osób, które podały sprzeczne odpowiedzi, ustawiłem się na drodzę wylotowej wiodącej dalej wzdłuż głównej rzeki Indochin. Kilka minut później, zobaczyłem czerwony, sportowy motocykl. Mimo, że była to 150-tka, ani w Chinach ani w Wietnamie, ani w Kambodży niczego, przystosowanego do jazdy stricte po asfalcie jeszcze nie widziałem.

- Jadę zobaczyć delfiny. Chcesz się zabrać?
- A to po drodzę do Ratanakkiri?
- Nie, to jest stara droga. Główna trasa jest tam, dalej za miastem. 
- Skąd jesteś? Przerwałem temat słysząc znajomy akcent
- Z Polski.

Zmieniłem na szybko plan. Za zgodą Łukasza, przewieźliśmy szybko plecak do jego pokoju i pojechaliśmy zobaczyć sobie delfiny..... tak nam się przynajmniej wydawało, kiedy na nabrzeżu krzyknęli od nas po 9 dolarów za 1-godzinny rejs. "Nie mam zamiaru płacić 9 dolarów za popatrzenie sobie na jakieś ryby", pomyślałem i powiedziałem. Łukasz był podobnego zdania. Za taką cenę, w Chinach, spokojnie można by dostać delfinie sushi. Zamiast tego, przejechaliśmy kawałek dalej by obejrzeć sobie nasycony kolorami zachód słońca na jednej z plaż Mekongu. 


Jakoś nie miałem ochoty płacić 9 dolarów za godzinę oglądania ryb, które nie są nawet rybami. Zamiast tego wolałem popatrzeć sobie na darmowy zachód słońca.


Niestety, i za to przyszło nam zapłacić. Po dwóch godzinach rozmowy w opuszczonym, nadrzecznym szałasiku było już całkowicie ciemno. Khmerscy kierowcy mają to do siebie, że albo jeżdżą na długich światłach, albo nie używają ich w ogóle. Do tego, tak się zagadaliśmy, że przy prędkości 60 km/h wjechaliśmy prosto w krowę. Widząc uszkodzenia samochodów po takich kolizjach, zawsze wydawało mi się, że jadnoślad w pojedynku z parzystokopytnikiem zawsze skazany jest na porażkę. Nasz szczęśliwy wypadek, zakończył się remisem. Chyba skóra na krowie była tak lużna, że, nie tracąc równowagi, najzwyczajniej się po niej zsunęliśmy, zmieniając nieco kierunek jazdy. Przy okazji dostaliśmy też lekcję, że najwięcej rzeczy wyskakuje na drogę wtedy, gdy się na nią nie patrzy.


Wynik pojedynku motor v.s. krowa: remis.


Następnego ranka, posklejaliśmy pękniętą owiewkę i klosz reflektora i Łukasz wywiózł mnie na drogę w stronę Stung Treng życząc powodzenia w łapaniu stopa. Przez godzinę czekania, siedzenia, wiercenia się, stania, podskakiwania i znowu siedzenia w pełnym słońcu, nic nie jechało. W końcu, pierwszy kierowca, zdziwiony, że nie jadę autobusem, zaproponował mi przejazd do samego Ban Lung. Mimo wyboistego asfaltu przerywanego jakimiś wystającymi korzeniami, na których przewróciło się kilka ciężarówek i nieutwardzonymi fragmentami, to była chyba moja najszybsza jazda w całej Kambodży. Swoją drogą, przypomniała mi się technologia wykonania drógi asfaltowych w  Polsce - ot, kropidłem wylany asfalt bezpośrednio na jakąś nierówną ścieżkę.

Po drodzę, zagrzał nam się silnik. Pomogłem w podniesieniu kabiny, uzupełniliśmy wodę i przy opuszczaniu..... trzask! Mój środkowy palec utkwił w jakimś zamku. Na szczęście, spowrotem, wyszedł cały. Brakowało tylko kawałka paznokcia i trochę skóry na opuszcę. Na takie drobnostki jestem zawsze przygotowany. Przy okazji, zauważyłem, że moja apteczka zamieniła się w woreczek pamiątek z podróży. Do zrobienia szybkiego opatrunku, poszła wietnamska woda utleniona, pakistańska gaza, chiński plaster na rolcęa a w razie zakażenia, miałem jeszcze jakąś resztkę irańskiej mupirocyny w kremie. 


W Ban Lung, miałem wrażenie, że przyszła jesień. Właściwie to, farbowana, złota Polska jesień. Wszystko co zielone, pokryte było uniesionym przez koła pojazdów czerwonym pyłem. Ot, taka mała wada pory suchej w Ratanakkiri. Znalazłem tani pensjonat z dormitorium i wifi. Cena - 2 dolary za dzień za łóżko w 6-osobowym pokoju. Zrzuciłem plecak i udałem się na zwiedzanie, które zajęło mi mniej niż dwie godziny. W Ban Lung nie ma nic ciekawego. To, po prostu, największe miasto jednej z bardziej spektakularnych prowincji w Kambodży.


Ban Lung - czyżby już przyszła jesień?

Pagórkowato-górzyste Ratanakkiri z niezliczonymi, zakurzonymi serpentynami i bocznymi dróżkami zjeżdżającymi gdzieś w, jeszcze nie do końca wykarczowaną, dżunglę słynie ze swych wodospadów, dzikich zwierząt i kopalni kamieni szlachetnych - cyrkonów, rubinów, szmaragdów, oraz diamentów. Razem z bogatym w drogocenne minerały Pleiku, Ratanakkiri było dawniej jednym ze skarbców Khmer Rouge. Sama nazwa składa się z wyrazów Ratana (klejnot), oraz Kiri (wzgórze).


Ratana - klejnot, Kiri - wzgórze.
  
Na objazd okolicy, wypożyczyłem skuter. Patrząc na sprzęt dostępny w wypożyczalni, kusiła mnie duża, crossowa Honda Baja. Niestety, cena 20 dolarów za dzień była poza moim zasięgiem. Poprzestałem na Hondzie Wave 125 cc, którą początkowo potraktowałem z lekkim przymrużeniem oka. Później, dziwiłem się, ile taki mały skuterek potrafi. W dwa dni zrobiłem ponad 300 kilometrów po okolicach, wjeżdżając w trudniej dostępne dla samochodów zakamarki. Zależało mi na zobaczeniu wodospadów, ale nie chciałem wjeżdżać w miejsca gdzie turyści robią sobie tuktukowe wycieczki. Przy jednej z atrakcji chcięli ode mnie dolara za wstęp. Wycofałem się i przejechałem dalej. Pytałem mieszkańców plemiennych wiosek o wodospady. Wszyscy najpierw pokierowali mnie do jednego, którego nazwy nie mogłem znaleźć na żadnej mapce turystycznej.


Zależało mi na odwiedzenie wodospadów - ale nie tych, do których zabierane są grupowe wycieczki.


Przypadek chciał, że dojechałem tam akurat w porze obiadowej. Zobaczyłem ludzi biesiadujących na matach z wielkimi głośnikami podłączonymi do akumulatorków, robiąc sobie piknik na łonie natury i karaoke w jednym. Kiedy tylko zszedłem popluskać się w wodzie, jeden z imprezowiczów podał mi puszkę z piwem. Od alkoholu udało mi się wykręcić, ale już od świeżo-przygotowanego obiadu nie. To był bardzo hardcore'owy gwałt na moich kubkach smakowych - w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Wszystkie smaki w jednym miejscu rozgrzały mój mózg do czerwoności. W życiu nie wyobrażałem sobie, że mango, chilli, imbir, pieprz, sól, dżekfrut, fasola, mięta i bazylia mogą stworzyć jedną z lepszych sałatek, które w życiu jadłem. Już wiem dlaczego, tak na prawdę, wielu starszych panów przyjeżdża do Kambodży szukać sobie żony.


Piknik i karaoke na łonie natury.


W, bardzo okrężnej, drodzę powrotnej, natknąłem się jeszcze na kilka bardzo mało uczęszczanych wodospadów i niewielkich, plemiennych wiosek schowanych głęboko w lesie. Przez jeden z takich wodospadów, musiałem przejechać po śliskich, czarnych, kamyczkach. 50 metrów jazdy, zajęło mi blisko 20 minut. Nie tylko musiałem uważać żeby nie zsunąć się z urwiska, ale do tego patrzeć, czy gdzieś przede mną nie robi się zbyt głęboko. Zdawałem sobie sprawę, że jest to możliwe - przynajmniej w porze suchej. Zaraz przede mną, ciągnęła się dalej wąska dróżka. 


Pranie.

Odwiedziłem też jedną z kopalni rubinów i cyrkonów. Sklepy jubilerskie, zawsze wydawały mi się eleganckimi, luksusowymi miejscami. Niestety, do źródełka nie skapuje nawet skromny ułamek dochodów, które inkasują za swoje, rzekomo drogocenne, wyroby. Górnicy pracują w pocie czoła w głębokich, połączonych ze sobą, ciemnych i gorących jaskiniach wykopując świeżą ziemię. Do tego, by dostać się do jednej z nich, trzeba przejść przez okrągły, bardzo klaustrofobiczny tunel prowadzący pionowo w dół. Żeby uniknąć wypadku spowodowanego przez brak jakiejkolwiek drabinki czy liny, zdejmuje się buty. Nie ma również żadnych maszyn. Wszystko odbywa się ręcznie z wykorzystaniem bardzo podstawowych narzędzi. Po wydobyciu na powierzchnię ziemi, trzeba ją jeszcze przegrzebać w poszukiwaniu większych lub mniejszych kamyczków.


Wydobycie kamieni szlachetnych w Ratanakkiri tradycyjnymi metodami.


Wynajem "własnych" kółek okazał się być strzałem w dziesiątkę. Kosztowało mnie to 3 dolary dziennie (cena wyjściowa: 5), plus paliwo. Miałem tylko wątpliwości przy zwrocie. Kiedy na niego pierwszy raz wsiadałem był zielony i połyskliwy. Po dwóch dniach, zrobił się taki czerwonkawy i matowy. Na szczęście, obyło się bez reklamacji właściciela. Nie tylko zaoszczędziłem pieniądze, ale do tego udało mi się zobaczyć niezadeptane przez turystów miejsca. Spotkałem kilka osób, które skorzystały z ofert lokalnych biur podróży kupując jedno lub dwudniowe wycieczki. Fakt, można uczestniczyć w kokardkowych tańcach na pokaz wykonywanych przez etniczne grupy mniejszościowe wyciągające dolara za każde zdjęcie. Można zwiedzić niektóre wodospady, leżące zaraz obok głównej drogi. Można też odwiedzić plantacje kauczuku, bananów lub skusić się na trekking w dżungli połączony z przejażdżką słoniem na niektórych odcinkach. Co to jednak za atrakcja, w której jedziemy sobie autobusikiem, zatrzymujemy się na 20 minut, cykamy sobie słitfocie jak to wystaje nam głowa z tunelu, do którego nawet nie wchodzimy, wsiadamy spowrotem i jedziemy do następnej atrakcji? Zdecydowanie, od takiego zorganizowanego "zwiedzania" wolę pooglądać sobie Google Street View, czy jak to się tam nazywa.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz