piątek, 16 lutego 2018

Malezja (Kuantan)

Malezja (Kuantan) - głębokie zanurzenie.


Już pierwszego dnia w Malezji przeżyłem wprowadzenie do nowego kraju w postaci głębokiego zanurzenia.

W Songai Kolok spędziłem dwa dni. Musiałem, między innymi, kupić trochę tytoniu. Przy malezyjskich cenach papierosów, przyszła pora przyzwyczaić się do zwijania. Tytoń dostałem w pierwszym, lepszym osiedlowym sklepiku, do którego wszedłem. Dzięki braku akcyzy, kupiłem cały zapas. W Tajlandii, na niektórych, lepiej zaopatrzonych targowiskach można dostać tytoń prosto od rolnika. Tajowie roślinek mają pod dostatkiem więc i ceny, po odjęciu podatków, nie są wygórowane. 

- Ile ta paczuszka? 
- 3 bahty [30 groszy]
- Co? To ja 10 poproszę. Dziękuję. 
- Jeszcze bletki mi są potrzebne i, ewentualnie, jeśli macie to filterki. 
- Proszę, powiedział młody chłopak podsuwając mi wysuszone i skrojone jak na miarę liście bananowca.
- Co to?
- No do zwijania
- Ile? 
- 2 bahty za paczkę
- Ok, poproszę. 
 
Niestety, jak dla mnie, nie dało się tego palić. Listki były zbyt suche, sztywne i pękały. Za to, były idealnie dopasowane do mojego braku umiejętności skręcania. Za bletkami, schodziłem całe Songai Kolok - niestety nie znajdując ani jednej. Odpuściłem sobie, wróciłem do pensjonatu i wysłałem zapytania o kanapę do malezyjskich miast przygranicznych. Niestety, trafiłem akurat na sezon wakacyjny, w którym wszyscy się gdzieś przemieszczali. Do wieczora, odpowiedziała mi tylko jedna osoba z położonego 400 kilometrów od granicy Kuantan oferując tylko jeden nocleg. Dobre i to - choć szykował mi się kolejny dzień w Songai Kolok, które okazało się być bardzo nudnym miasteczkiem z bardzo przyjaznymi ludźmi i zagrożeniem konfliktu wiszącym w powietrzu. Życie na południowo-wschodnim pograniczu Tajlandii i Malezji toczy się zaraz obok uzbrojonych żołnierzy i policjantów wyrywkowo kontrolujących przechodniów. Czy faktycznie jest niebezpiecznie? Jedni twierdzą, że tak, inni, że nie. Dziewczyna, którą przypadkowo spotkałem wciągając przy pomocy patyczków smażone pad thai, powiedziała mi "My nigdy nie wiemy, kiedy coś może się zdarzyć". Mówiący w miarę dobrze po angielsku pracownik agencji zajmującej się sprzedażą biletów lotniczych poradził mi by trzymać się z dala od posterunków policji i wojska. Nieco dziwnie więc się czułem zasypiając przy zgaszonym świetle w pokoju mojego pensjonatu zaraz w jednym z najbardziej "strzeżonych" miejsc - dzielnicy czerwonych latarni. Do tego, właściciele miejsca, nie ukrywali szczerej nienawiści jaką do mnie żywili - głównie dlatego, że odmówiłem skorzystania z "usług dodatkowych", ograniczając się tylko do taniego miejsca na spędzenie moich ostatnich dwóch dni w Tajlandii. Dlaczego wybrałem dzielnicę czerwonych latarni? Głównie dlatego, że prostytucja w "Krainie Uśmiechów" jest bardzo popularną formą spędzania wolnego czasu nie tylko wśród uciekinierów z zachodnich domów spokojnej starości, ale i Azjatów w każdym wieku. Ze względu na wysoki popyt, poza utartym szlakiem - to właśnie w tego typu miejscach w Tajlandii można znaleźć nocleg za rozsądną cenę. Porządna lokalizacja? Trzeba się liczyć z wydatkiem minimum 10 dolarów. Niestety - obsługa sex-hoteli, nie przepada zbytnio za turystami więc będą próbować wszystkich sposobów by takich lokatorów z nich wykurzyć.
  
Żadnego zbrojnego starcia nie udało mi się na własnej skórze doświadczyć - oprócz namolnych pań lekkich obyczajów wśród których minimum 80% było kiedyś pewnie panami lekkich obyczajów, nie natrafiłem na żadne problemy. W dniu wyjazdu, byłem bardzo podekscytowany, że wreszcie opuszczam ten dziwny, pokręcony, niejasny i hipokrytyczny kraj. Przeszedłem na pieszo do mostu, na którym znajduje się granica, wymieniłem ostatnią gotówkę - 100 bahtów (10zł.), za które dostałem 10 malezyjskich ringgitów. Fajna nazwa waluty - trochę jak z Crazy Froga..... ring ring ring ring dong ringgggggiiittt dong dong. Do tego fajny przelicznik - 1 ringgit to ok. 1 złotego więc patrząc na ceny w sklepach nie trzeba sobie przy okazji urządzać codziennych powtórek z matematyki w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Kiedy tylko celnik wbił mi pieczątkę wyjazdową, czułem się wolny - papa Tajlandio. Może wrócę do tego kraju jak będę miał 70 lat i emeryturę i hajtnę się z 18-letnią Tajką. Pan obsługujący mnie w okienku pożegnał mnie smutną miną. Chyba przeczytał moje myśli i chciał przez to powiedzieć, że będzie tęsknić. 



Malezyjskie pieniążki nazywają się ringgit - trochę jak z Crazy Froga.


Po stronie malezyjskiej, również nie było żadnych problemów - pieczątka, 90 dni pobytu, żadnych pytań, wjazd za darmo. Zaraz za przejściem - kobiety zakryte hidżabem. Główne grupy etniczne w Malezji to Malaje, Chińczycy i Hindusi. Północno-wschodnia część Malezji zdominowana jest przez muzułmańskich Malajów do tego stopnia, że nawet weekend, w stanach Kelantan, Terengganu i Kedan przypada na piątek i sobotę.


Wreszcie Malezja.
  
Pierwszą rzeczą z kategorii "krajobraz", która zwróciła moją uwagę w nowym kraju były samochody. Alfa Romeo? Mają ci Malezyjczycy gust. Zaraz, zaraz - nie, to nie była Alfa Romeo - to wymysł krajowej motoryzacji azjatyckiego "wyrostka robaczkowego" - Proton - jedna z trzech marek, samochodów, które ma w swojej ofercie Malezja. Pozostałe to Perodua i Naza. Malezyjskie samochody to prawdziwe hybrydy, pożyczające sobie części i rozwiązania od samochodów całego świata tak by powstał produkt idealny pod względem jakościowym i jednocześnie tani.


Alfa Romeo? Oj mają Malezyjczycy gust, mają. Zaraz, to nie Alfa - to..... Proton.

Wyszedłem na drogę, wyciągnąłem kciuka i.... jakoś nie uśmiechnęło się do mnie tzw. szczęście początkującego. Pierwszą godzinę w nowym kraju spędziłem więc na poboczu. Podszedł do mnie jeden z przyglądających mi się wcześniej taksówkarzy.

- Dokąd jedziesz?
- Kuantan. 60 ringgit i Cię zawiozę.
- Ale ja mam tylko 10 ringgit.
- Oj, to nie, wsiadaj. Pierwszy dzień w Malezji?
- Tak.
- To witam w moim kraju.

Hafiz, udzielił mi przyspieszonego kursu podstaw wiedzy o Malezji, przepraszając jednocześnie za swój, jak to określił, słaby angielski. Wysadził mnie kawałek od Kota Bharu, przy okazji częstując kilkoma papierosami na dalszą drogę. Egzotyka nazwy miejscowości, którą minęliśmy zachęciła mnie przez chwilę do powrotu. Pomyślałem jednak o kotach, za którymi specjalnie nie przepadam i zmieniłem zdanie. Po dwóch godzinach jazdy i trzeciej, którą straciłem przez zmianę strefy czasowej miałem przed sobą jeszcze tylko 300 kilometrów. Znowu droga, znów kciuk i trafiłem na młodego i bardzo sympatycznego Ahmada. Przez kolejne 4 godziny tłoczenia się w strasznych korkach, rozmawialiśmy głównie na tematy religijne. Ahmad powiedział, że choć studiuje informatykę, najbardziej zainteresowany jest Koranem i najchętniej wyprowadziłby się na studia koraniczne do jakiegoś arabskiego kraju. Pytanie o religię? Pamiętając, że w krajach muzułmańskich lepiej nie przyznawać się do agnostycyzmu, odpowiedziałem, że jestem katolikiem. Ahmad był nieco zaskoczony moją znajomością Koranu, którą cały czas się popisywałem.


Główne grupy etniczne w Malezji to Malaje, Chińczycy i Hindusi.


Zostałem wysadzony 80 kilometrów od Kuala Terrenganu. Do Kuantan miałem jeszcze tylko 200 kilometrów. Od razu kiedy zacząłem machać zatrzymała się ciężarówka. Panowie wwieźli mnie do miasta i odstawili na dworzec autobusowy. Cena biletu? 28 ringgit (28zł). Co? Przecież paliwo kosztuje ok. 2 ringgit (2zł) za litr. Jak więc możliwe, że za 100 kilometrów autobusem trzeba wydać 14 ringgit (14zł)? Zawsze byłem kiepski z matematyki więc pewnie nigdy tego fenomenu nie zrozumiem. Spowrotem na główną drogę dostałem się dzięki jednemu z kierowców, którego złapałem na wylotówcę z miasta. Odstawił mnie na stację. Zaczął padać deszcz, do tego znowu zaszło słońce. Napisałem na kartcę Kuantan. Pierwszy kierowca, odwiózł mnie kilkanaście kilometrów dalej na kolejną stację. Tam, jedna osoba zaproponowała, że odstawi mnie na dworzec i zapłaci za mój bilet. Słysząc kuszącą propozycję, podziękowałem. Kultura muzułmańska nakazuje wspomagać osoby w potrzebie a moja potrzeba wynikała z braku czasu na wypłacenie pieniędzy z bankomatu. Zapewniłem mojego dobroczyńcę, że góra 15 minut i ktoś mnie zabierze. Kilka razy próbował mi wręczyć banknot 50 ringgit i za każdym razem odmówiłem. W końcu nie ukrywając zdziwnienia, wsiadł do samochodu, życzył mi powodzenia i odjechał. Chwilę później, pracownik stacji przyniósł mi szklankę bielonej słodkim mlekiem herbaty. Poczułem się znów jakbym był na Bliskim Wschodzie. Home, sweet home. Zauważyłem przyglądającego mi się pana w okularach. Pokazałem zmoczoną nieco kartkę z napisem Kuantan i, na skinięcie podszedłem do drzwi.

- A-Salam-Aleykum
- Maleykum-A-Salam. Jesteś muzułmaninem?
- Nie
- To skąd A-Salam-Aleykum
- Bo... bo.... jakoś tak [nie chciałem wprost odpowiadać, że po hidżabie jego żony siedzącej obok, założyłem możliwość, że trafiłem na pozdrawiającego się właśnie w ten sposób wyznawcę Islamu i, najzwyczajniej w świecie, chciałem zrobić dobre wrażenie]
- Lepiej nie witaj się tak nawet z lokalnymi muzułmanami bo rodzi to u nas podejrzenie. [dobre wrażenie zrobiło pufff. No cóż - dobrymi chęciami podobno piekło jest wybrukowane]

Pan zaprosił mnie do środka i, w ciągu kilku kolejnych godzin, znów sprowadzając dyskutując na drażliwe tematy religijne, dojechaliśmy wreszcie do Kuantan. Pożyczyłem w jednej z otwartych jeszcze knajpek telefon i skontaktowałem się z Jessiką z couchsurfingu. Była pierwsza w nocy. Mogę u Ciebie jeszcze się zatrzymać? Nie ma sprawy - my akurat imprezę mamy. Jessika podjechała po mnie w miejsce, w którym byłem i zabrała do domu swojej koleżanki. Trafiłem na spotkanie couchsurferów przy ogromnej ilości alkoholu i trawki. Jeszcze godzinę wcześniej, dostałem wykład na temat słuszności uznawania tego typu używek za haram, a tutaj? Piwo, wódka, whiskey, a może joincik z kiepskiej jakości haszyszu? Już pierwsego dnia w Malezji, przeżyłem głębokie zanurzenie. Po ok. 10 godzinach w towarzystwie bardzo restrykcyjnych muzułmanów i krótkiej kolacji w hinduskiej knajpcę, trafiłem na tolerujących wszystko Chińczyków. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz