poniedziałek, 12 lutego 2018

Laos (Luang Prabang, Oudom Xai, Luang Namtha)

Laos (Luang Prabang, Oudom Xai, Luang Namtha) - Polska majówka w górach


W przerwie od klikania w Vang Vieng, sprawdzając prywatną skrzynkę i wrzucając nowe maile do folderów: "ważne" "odpowiem za kilka dni", "odpowiem za kilka tygodni", "kiedyś tam odpowiem" i, oczywiście, "spam", natrafiłem na noworoczne życzenia. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby adresatem maila nie była osoba o polskim nazwisku. W środku było coś takiego:

Siemanko!

Może jesteś gdzieś w okolicach Vientene i chciałbyś sie umówić na
piwko i wymienić parę informacji albo po prostu pogadać w rodzimym
języku.  Łapaliśmy stopa przy tym samym lotnisku parę dni temu co Ty.
Jest nas dwójka, Lublin i Stalowa Wola. Daj znać. [...]

No i jak tu nie odpisać od razu? Z Michałem i Dorotą umówiliśmy się w Vang Vieng. Akurat na styk powyrabiałem się z moimi zleceniami i mogliśmy sobie bez żadnych limitów czasowych usiąść przy plastikowych wiaderkach darmowej Lao Whiskey z lodem i coca-colą. Wielką zaletą Lao Whiskey jest jej cena - 10.000 kipów (ok. 1.3 usd) za 1-litrową, szklaną butelkę. "Szczerze mówiąc, wolę lać więcej whiskey bo jest tańsza niż cola", powiedział barman przerwacając mi do góry nogami wszystko czego się nauczyłem jak, jako nastolatek, sam stałem i za kontuarem i polewałem. Podstawową wadą tego ustrojstwa jest jednak smak, niczym nie różniący się od znanych na całym świecie Jaśków, Jacków i innych - Domestosów. Do tego, w połączeniu z colą, ta dziwna ciecz, tworzy taką mieszankę, że moje kubki smakowe tego po prostu nie tolerują. Równe dobrze, można by do tego Cifa dolać. Dlatego, sam, zdecydowałem się na zwykłe, pospolite piwo.

Jako, że Michał i Dorota również przemieszczają się za pomocą wyciągniętych w stronę słońca kciuków, uzgodniliśmy, że połapiemy sobie stopa razem. Następnego dnia bez żadnych łez w oku ani specjalnych sentymentów, wyjechaliśmy z Vang Vieng. Po kilku kilometrach marszu za rogatki złapaliśmy duże terenowe auto z Brytyjczykiem za kierownicą i, jakże mocno powiązaną ze specjalną ofertą lokalnych barów piosenką Rolling Stonesów "Brown Sugar" grającą w tle. Pan z miejsca zapytał czy byliśmy na tubingu. Ucieszył się słysząc "nie", kwitując, że to co się stało z tą niewielką niegdyś wsią przechodzi ludzkie pojęcie. Ogólnie, wydawał się być bardzo poruszony i zniesmaczony aktualnym obliczem Vang Vieng. Niestety, miłym towarzystwem ze wspólnymi tematami rozmów, nacieszyliśmy się jedynie przez kilka kilometrów.


Vang Vieng opuściliśmy z zimną krwią - bez żadnych sentymentów ani myśli typu "Kiedyś tu wrócę".


Zrobiliśmy sobie małe, kilkudziesięciominutowe wakacje na jednym ze skrzyżowań. Nie trzeba mieć nawet rąk by policzyć na palcach samochody, które nas minęły. W końcu, udało się nam zatrzymać furgonetkę z odkrytą paką. Po chwili, już czuliśmy wiatr we włosach i wilgotne, gorące górskie powietrze. A, że język i widoki skojarzyły mi się z naszymi, Polskimi, górami, wymyśliłem, że możnaby zacząć typową, autostopową majówkę. Co tam, że był 23 kwietnia. Ważne, że było ciepło, zielono, słonecznie i swojsko. Nawet droga przypominała nasze wojewódzkie szlaczki. Tyle, że polscy kierowcy są jacyś bardziej wyćwiczeni w slalomie. My, akurat, trafiliśmy na szofera, który chyba testował wytrzymałość zawieszenia. Do pełni swojskości brakowało mi tylko wędzonej jałowcowej ale, na szczęście, Dorota miała w plecaku czekoladowe ciasteczka Jack & Jill (wietnamska, połowę tańsza odpowiedź na Oreo z Krafta), które skutecznie zastąpiły mi braki w żołądku.


 Po dwóch godzinach, dojechaliśmy do jakiejś niewielkiej miejscowości. Majówkowym zwyczajem, Dorota i Michał podarowali kierowcy pocztówkę serwisu www.autostopik.pl (ja już wszystkie możliwe fanty porozdawałem). W podziękowaniu, uśmiechnięty Pan, chwycił za ich długopis i nasmarował 1.000.000. Okazało się, że tyle chciał za wymęczenie nas na górskich serpentynach i obicie naszych pośladków i kręgosłupów na wszystkich znajdujących się po drodzę dziurach. Dla porównania, klimatyzowany autobus kosztowałby ok. 50.000 kipów. Nie mając pewności czy napisana kwota była podana w kipach czy dolarach, potraktowaliśmy to jako przejaw poczucia humoru i ładnie podziękowaliśmy.


Trochę jak w Bieszczadach. Trochę jak w Górach Świętokrzyskich.

 Wyszliśmy z miasteczka machając przechodzącym przez ulicę ślimakom. Nic innego nie chciało zostawić swojego śladu na podtopionym asfalcie "Zaczyna się - prawdziwy Laos", pomyślałem. Na szczęście, za kilkoma zawijasami była druga część tej samej wioski. Usłyszałem muzykę więc pomyślałem: "impreza, jedzenie...."JEDZENIE, wykrzyknąłem. "Wchodzimy?". Dorota i Michał nie mieli specjalnie wyjścia. Byliśmy zbyt głodni, a ja byłem zbyt ciekawy by zobaczyć co dzieje się za bramą czegoś co wyglądało na budynek lokalnych władz.

Trafiliśmy na ceremonię Baci z okazji Buddyjskiego Nowego Roku - eleganckie ubrania, nadgarstki udekorowane białymi nićmi, tańce, konkursy i okrągłe stoliki. Zostaliśmy zaproszeni do jednego z nich. Sympatyczna, dobrze zbudowana pani siedząca na przeciw nas, od razu chwyciła w zęby szyjkę dużej butelki piwa i przelała jej zawartość do wyczyszczonych na prędcę dłonią, "wspólnych" szklanek. Jedynym jedzeniem znajdującym się na stole, były niestety tylko podprażane motyle. Oczywiście bez toksycznych skrzydełek. Mało kaloryczne i odżywcze, ale zawsze był to jakiś tam zapychacz żeby nie pić piwa na pusty żołądek. Zresztą, i tak, byłem zbyt głodny żeby myśleć co jem i jaką to ma wartość kaloryczną, więc od niechcenia, chrupnąłem parę chitynowych kadłubków.

Kilkukrotnie, zaproszono nas też do tańca. Jeden z biesiadników, powiedział, że podczas tej ceremonii, zgodnie z lokalnym zwyczajem, jeśli osoba płci przeciwnej, składając obydwie dłonie i skinając lekko głowę, zaprasza nas na parkiet, nie wypada odmówić. Po kilku łykach rudego płynu, ja i Dorota, skorzystaliśmy z zaproszenia do kółeczka, w którym stąpając z nogi na nogę, próbowaliśmy podchwycić główny element tańca - charakterystyczne, nieco Absarowe wyginanie dłoni. Było bardzo azjatycko, czyli nieśmiało i powściągliwie. W odróżnieniu od zachodnich imprez, które mają czasem skłonność do przeradzania się w mniejsze lub większe orgietki, tutaj, nie było miejsca na żaden kontakt fizyczny.

Niestety, dwa tańce nie wystarczyły. Odmówienie zaproszenia równoznaczne jest z obrazą osoby zapraszającej. Nie ma miejsca na żadne "nie chce mi się""później", "jestem zmęczony", ani nic podobnego. Sabaidee, ukłon i na parkiet marsz! A jak nie chcesz się bawić? Podszedł do nas sołtys wioski:
 
"To jest poważna ceremonia i lokalny zwyczaj. Wy go nie szanujecie. Powinniście już sobie iść." 
 
Z jednej strony, zrobiło mi się przykro, że zostaliśmy wyrzuceni na bruk z imprezy. Z drugiej, czułem się nieco winny, że faktycznie, nieświadomie, popełniliśmy ogromne faux-pas. Przeszliśmy kilka zakrętów dalej i, ze względu na późną porę, zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na kemping. Jednocześnie, staraliśmy się dojechać najdalej jak tylko mogliśmy. Zatrzymaliśmy kolejne auto dostawcze, którego kierowca, na otwartej pacę dowiózł nas do następnej wsi. Tam, dały nam znać o sobie nasze żołądki. Ja przynajmniej podjadłem sobie prażonych much, ale Dorota i Michał jechali na pusto. W jednej z jadłodalni, chcieli od nas ponad dolara za chińskie nudle z folii zalane wodą. Stosunek ceny do jakości nie wypadał najkorzystniej. Dlatego, zrezygnowaliśmy. Szliśmy dalej wzdłuż drogi, tym razem, rozglądając się za trzema rzeczami na raz - opowiednim gruntem pod budowę ruchomej, jednokondygnacyjnej nieruchomości, jedzeniem i autostopem. Mieliśmy ogromnego fuksa: w momencie, kiedy słońce zaczęło dotykać horyzontu, zatrzymała się Toyota Hillux. Pan jadący do Luang Prabang, zaprosił nas do środka, ale my, i tak władowaliśmy się na tył.


Prawie jak w kabriolecie.
  
Przez chwilę, zastanawiałem się czy znów nie popełniliśmy błędu. Niektórzy kierowcy zatrzymują się licząc na zysk, inni - na rozmowę, a jeszcze inni - widzą w obcokrajowcu, po prostu, małpkę. Jest jeszcze kwestia gościnności - z punktu widzenia Azjatów, jazda na pacę jest mniej prestiżowa niż jazda w kabinie, a ci, którzy traktują przyjezdnych jako gości, bardzo przesadnie starają się by stworzyć im na tę parę chwil prawdziwy raj na ziemi.

Rozterki przeszły mi kiedy nad naszymi sześcioma stopami opartymi o tylną klapę zobaczyłem przelatujące na tle rozgwieżdżonego nieba świetliki. Paka dobrze amortyzowanego Hilluxa była naszym najwygodniejszym i najdłuższym tego dnia środkiem transportu i idealnym miejscem na drzemkę.

Zostaliśmy wysadzeni w samym centrum Luang Prabang na uliczce z tanimi pensjonatami. Dorota i Michał byli bardzo zdziwieni, że pan kierowca nie chciał od nas pieniędzy. Zjedliśmy standardową zupkę o standardowej cenie 12.000 kipów ze świeżymi nudlami przygotowywanymi na miejscu i pokierowaliśmy się na jedną z plaż Mekongu do naszych przenośnych, 7-gwiazdkowych hoteli z łazienką z bardzo bieżącą wodą w standardzie.


Jedna z wielu Świątyń w Luang Prabang.


Następnego dnia, pozwiedzaliśmy Luang Prabang, które jest takim laotańskim Krakowem i Częstochową w jednym. Eleganckie miasto to dawna stolica Laosu, jeszcze z czasów kiedy był on monarchią. Cały teren, wpisany jest na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. Dla wielu odwiedzających Laos liczne, nasycone kolorami rustykalnego brązu, zieleni, złota, czerwieni i liturgicznego szafranu, świątynie Luang Prabang są jedynym celem ich podróży.

Korzystając ze znajdującego się na miejscu posterunku wydziału imigracyjnego, poszedłem przedłużyć kończącą mi się wizę. Stempelek kosztował mnie 2 dolary za 1 dzień. W skomplikowanym wniosku trzeba było wpisać tylko podstawowe dane - reszta pól była tylko wynikiem azjatyckiego uwielbienia do biurokracji. Udało mi się też odebrać paszport tego samego dnia. Co prawda, do posterunku musiałem wracać cztery razy pytając czy stempelek już nasiąknął atramentem, ale zawsze było to lepsze niż siedzenie w niewielkim miasteczku, które można obejść w kilka godzin, przez dwa dni.


Dominującym kolorem w Luang Prabang jest zdecydowanie szafran.


Bardziej niż do historii, ciągnęło nas jednak w góry. Dlatego, po kolejnej luksusowo spędzonej nocy nad samym brzegiem rzeki i szybkiej przepierce ubrań, wyszliśmy spowrotem na hajłeja o, jakże szczęśliwym numerze - 13. Tam, mimo, bardzo dużego, w porównaniu z poprzednimi dniami, natężenia ruchu, nie zatrzymał się nikt, oprócz dwóch płatnych busików. Ze względu na ograniczony angielski kierowców, potrzebowaliśmy wsparcia finansowego. Michał poszedł zatem do znajdującego się naprzeciw banku by zapytać się jak po laotańsku powiedzieć "Nie mam pieniędzy". Pan w okienku, nie tylko zapisał nam poprawną wimowę przydatnego każdemu autostopowiczowi zwrotu "Bor mi ngen", ale dołączył do tego notkę po laotańsku, że chcemy zabrać się do Oudom Xai - byle jak, byle by na gapę. Po, w sumie, czterech godzinach stania w jednym miejscu, zatrzymał się kierowca tuk-tuka, który jechał w naszą stronę. Widząc notkę, nieco się zdziwił, jednak postanowił nam pomóc i zafundował nam kilkanaście minut bezpłatnej jazdy. Później, po następnej godzinie, kierowca pickupa, przewiózł nas pod pensjonat i napisał na kartcę "30.000". Do tej pory, nie mamy pojęcia czy chodziło mu o opłatę za przejazd czy za nocleg w pensjonacie. Podziękowaliśmy, przeszliśmy dalej i zdecydowaliśmy się rozbić na suchym polu ryżowym, które w nocy okazało się nie być takie spokojne jak tuż po zachodzie słońca. Nie wiadomo czy niestety, czy na szczęście, na tą imprezę, nie zostaliśmy już zaproszeni.


Bardziej niż do historii i elegancji Luang Prabang, ciągnęło nas w góry.

Nad ranem, praktycznie od razu, udało nam się zatrzymać dostawczaka, który dowiózł nas do najbrzydszego, wg. słynnego przewodnika miasta w Laosie. W praktycę, Oudom Xai, oprócz tego, że najbardziej rozpowszechnionym w nim językiem jest chiński, a na targu można kupić o połowe tańsze niż w normalnych sklepach, chińskie produkty żywnościowe, nie różni się niczym szczególnym od innych miast w tym kraju.


Poza dobrym jedzeniem zza północnej granicy, Oudom Xai, polubiliśmy za jeszcze jedną rzecz. Kawałek za rogatkami, udało nam się złapać luksusową Toyotę Highlander z charakterystycznymi, niebieskimi tablicami z ciekawie narysowanym krzaczkiem. Chińskie towarzystwo wracało z biznesowej wizyty w Laosie do Kunming w prowincji Yunnan. Panowie zdziwili się, że poprosiłem o podwózkę moim strasznie kulejącym chińskim. Ja zdziwiłem się, że jeszcze coś w tym języku pamiętam. Ze względu na ograniczony zasób słów, chcąc wyjść na w miarę inteligentnego człowieka, musiałem, oczywiście napomknąć, że "dzisiaj nie pada", co nadal jest najlepiej opanowanym przeze mnie chińskim zdaniem.



Kilkaset serpentyn i nieco ponad 100 kilometrów dalej, znaleźliśmy się nieopodal naszego celu na najbliższe kilka dni. Po odczekaniu aż opcja "wirowanie" w naszych głowach przestanie działać, złapaliśmy kolejną furgonetkę z odkrytą paką. Tym razem, kierowca na "bor mi ngen", pokręcił trochę nosem, ale po chwili, dodał żeby wsiadać. W końcu, dojechaliśmy do położonego w bardzo ciekawych okolicach Luang Namtha.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz