niedziela, 11 lutego 2018

Kambodża/Laos

Kambodża/Laos - komiczna granica i niskooktanowy marsz.


400 kilometrów, przez głupie spóźnienie na granicę laotańską, której godziny otwarcia nieróżnią się niczym od osiedlowych sklepów, zajeło mi 2 dni. To miały być nudne dni.... nie były.

W Ban Lung, nieco się zasiedziałem. Co prawda, nie aż tyle co w Yangchun w Chinach, ale jednak nie chciało mi się szybko opuszczać tego miasta. Głównie dlatego, że spodobała mi się jazda na wypożyczonym skuterku. A jakby tak kupić na następne 2-3 miesiące swój własny motocykl? Nie tylko możnaby zobaczyć więcej, ale i nie trzeba by wracać ciągle w to samo miejsce by go oddać. Cały dzień szukałem swoich własnych dwóch kółek za rozsądną cenę. Po obwiezieniu przez właściciela jednej z wypożyczalni po kilku komisach, stwierdziłem, że Kambodża nie jest dobrym miejscem na kupno używanego pojazdu. Z tego co przeczytałem w internecie na temat, nie tylko cen, ale i przepisów rejestracyjnych i celnych, wyszło, że najlepiej pod tym względem wypada Wietnam lub Tajlandia. Jest to całkiem logiczne - chcąc mieć wybór i jeszcze do tego możliwość negocjacji, trzeba uderzyć w miejsce w którym rynek jest wręcz przesycony. Najtańszy motocykl, który udało mi się znaleźć to 5-biegowa, 3-letnia Honda Sirius. Wydatek 800 dolarów na 3 miesiące, wiedząc, że coś podobnego mógłbym dostać dwa razy taniej kilkaset kilometrów dalej, na wschód, jak dla mnie, mijał się z celem. Trudno - najwyżej będę skazany na wypożyczanie - chyba, że trafi się jakaś szansa po drodze.


Przystanek Ban Lung podzieliłem sobie na poszukiwania własnych dwóch kółek i pływanie w jeziorze.

O ile, na początku, Ban Lung wydawało mi się nieciekawe, o tyle, z czasem, spodobało mi się. Ludzie byli bardzo mili i wyluzowani, jedzenie smaczne i tanie i do tego owoce - chyba najtańsze ananasy w całej Kambodży - za jedną sztukę płaciłem 1.000 rieli (25 centów). Do tego, południowoazjatyckie ananasy są tak słodkie, że smakują jak te z puszki. Idealne w kryzysie czekoladowym, który przeżywam ostatnio raz na dwa - trzy dni. Oprócz tego w mieście są dwa jeziora. Jedno, na teren którego wstęp kosztuje ponad dolara, było niegdyś wulkanem. Drugie jest mniejsze, darmowe i z centrum można do niego dojść na piechotę.
  
Kiedy wyjeżdżałem ze stolicy Ratanakkiri, myślałem, że przejazd do Laosu zajmie mi jeden dzień..... oj, przeliczyłem się. Dreptając po poboczu na główną drogę, spotkałem Olgę z Rosji mieszkającą tutaj już ponad miesiąc. Olga zatrzymała się u buddyjskich mnichów na jedną noc i..... do dzisiaj nie chce się wyprowadzać. Jakoś tak się zagadaliśmy wymieniając spostrzeżenia z Kambodży, że mimo, że wstałem o 6 rano, na wylocie z miasta pojawiłem się dopiero o 10. Minęło mnie kilka skuterków i.... nic. Z nudów, przeszedłem trochę dalej. Zobaczyłem stojącego na poboczu jeepa z trzema motocyklami na przyczepcę. Kierowca skinął na mnie ręką i nie zapytał czy nie jadę do Stung Treng. Tam właśnie jechałem. Zac z Walii prowadzi wycieczki motocyklowe po Kambodży dla zagranicznych turystów. Za młodu też dużo najeździł się autostopem - i to w czasach, kiedy samochód w Azji nie był częstszym zjawiskiem niż deszcz meteorytów. Teraz, jako stateczny biznesmen w średnim wieku, akurat wracał z terenowych badań rynku, czyli rozeznania co ciekawego oferuje Ratanakkiri i przygraniczny Stung Treng. Po drodzę, utwierdził mnie w przekonaniu, że najlepszym miejscem na kupno pojazdu na kilka miesięcy jest właśnie Wietnam, co nie bardzo pokrywało się z moją trasą.
- Gdzie się chcesz zatrzymać w Stung Treng? Zapytał Zac kiedy zbliżaliśmy się do miasta.
- Nie wiem, myślałem o przejechaniu jeszcze dzisiaj do Laosu. To tylko 80 kilometrów stąd. 
- No to masz masz 2 godziny na dojazd do granicy.
- Że jak? To nie jest 24-godzinne przejście?
- Nie, Laos jest nieczynny od 17.00. Mogę Cię wwieźć do miasta albo odstawić na most, z którego droga do przejścia jest już prosta. 
- Dwie godziny..... hmmmm, zacząłem rozglądać się za miejscem na rozbicie namiotu.
- No, przygoda woła
- Dobra, biorę most!
- Brawo! Takiej odpowiedzi się spodziewałem. 
 
Akurat o 15.00 wszyscy z Laosu wracali. Przez kolejną godzinę nie zatrzymał się nikt. Zrezygnowany, że muszę zakończyć bieg bardzo wcześnie i w, jak mi się wydawało, niezbyt ciekawym miejscu, postanowiłem wydać trochę rieli, które mi zostały w portfelu na obiadokolację. Kolejne pół godziny zajęło mi szukanie miejsca, w którym mogłem zjeść ryż za przyzwoitą cenę. Większość ulicznych knajp oferowała zupki nudlowe - jak dla mnie, to prawie żadnych kalorii nie ma. Równie dobrze, mógłbym napić się przegotowanej wody z jakimś tam dodatkiem smakowym.


Trochę czasu zajęło mi szukanie miejsca w którym mógłbym zjeść coś co nie jest zupką nudlową. W centrum Stung Treng, nie sprzedawali nawet chitynowych chrupek.
  
Rozbicie namiotu zostawiłem sobie do zachodu słońca. Dzień wolałem wykorzystać na obejrzenie sobie Stung Treng. Wszedłem do pagody. Wszyscy mnisi na mój widok uśmiechali się i zagadywali. Najbardziej otwarty okazał się Ratha, który z miejsca zapytał czy mam facebooka. Potem, wyciągnął komputer i zaczął mi pokazywać swoje dziewczyny w różnych miastach Kambodży. Powiedział, że jak tylko nadarzy się okazja, odejdzie ze świątyni i się ożeni. Wydawałoby się to całkiem logiczne, biorąc pod uwagę jak gotują khmerskie kobiety.


Ratha zaproponował mi wycieczkę po lokalnej fabryce "mineralki" i nocleg na terenie pagody.

Zapytałem też Rathy dlaczego woda, którą sączyłem sobie z butelki nazywa się tak samo jak rzeka. Odpowiedział, że ona właśnie z rzeki pochodzi i zabrał mnie do malutkiej fabryczki na rogu ulicy, gdzie brudna ciecz poddawana jest specjalnej filtracji na maszynach, które z pewnością z miejsca wzbudziłyby podejrzenie zachodnich kontrolerów inspekcji sanitarnych. Wychodzi na to, że podróżując po Kambodży trzeba mieć żołądek ze stali. Ja, na szczęście, nie miałem żadnych problemów związanych z wodą.

Kiedy już zaczęło się ściemniać, Ratha zapytał czy mam gdzie spać i zaoferował miejsce u siebie w Pagodzie. Pokazał mi matę, poduszkę i pokierował mnie do łazienki, gdzie mogłem wziąć prysznic. Ponieważ w Kambodży, kąpiel jest wydarzeniem publicznym, niepokazywalne części ciała zasłania się przeważnie sarongiem.


W Kambodży, w normalnych warunkach, kąpiel jest wydarzeniem publicznym i okazją do pogaduch.

Z braku larongu, jednak, dostałem fragment szafranowej szaty. W ten sposób, doszedłem do wniosku, że jest to nawet wygodne ubranie. Pod "prześcieradełkiem", nie nosi się bielizny, jest luźno, zwiewnie, lekko i szybko schnie. Z chęcią kupiłbym coś takiego na dalszą podróż po Azji..... Z drugiej strony, to tak jakby w Europie założyć sobie koloratkę. A że mnisi muszą co 2 tygodnie golić wszystkie włosy od stóp do głów (z brwiami włącznie), przy mojej rozwianej na wszystkie strony fryzurze, byłoby to analogiczne do różowej koloratki spasowanej z fioletową koszulą w zielone groszki. 


Stroje buddyjskich mnichów są bardzo wygodne. Są luźne, zwiewne i szybko schną.


Nocleg w Świątyni wymusił na mnie wczesne zamknięcie oczu i wczesną pobudkę kolejnego poranka. Na drodzę do granicy byłem już o 7 rano. Problem w tym, że po dobrej jakości asfalcie nic nie jechało. Policzyłem średnią: 1 samochód na 30 minut - i tak lepiej niż na Karakorum Highway w Pakistanie. "No, Michał - przyzwyczajaj się do Laosu, w którym prawie nikt nie mieszka" - powiedziałem do siebie wiedząc, że nikt mnie nie słyszy.

W końcu, udało mi się zatrzymać pickupa, który oszczędził mi osiem kilometrów marszu. Po kolejnej godzinie, zatrzymał się busik. Jeden z pasażerów w środku, Vutit, który podróżował swego czasu po Europie,  w tym Polsce, wytłumaczył na szybko kierowcy co to znaczy autostop. "No money, no problem!" - powiedział kierowca busika i pomógł mi załadować plecak na tylne siedzenia.

Przejście Kambodża - Laos wyglądało komicznie. Z daleka, widać że jest to granica międzynarodowa. Nowoczesne terminale są, jednak, dopiero w budowie. Zamiast tego są budki i celnicy, którzy czekają aż ktoś do nich podejdzie. Na dobrą sprawę, możnaby sobie przejść dalej bez wyciągania paszportu. To w mojej gestii było dopytywanie się, najpierw kramikarzy, później mundurowych gdzie dają khmerskie, a gdzie laotańskie pieczątki.


Międzynarodowe przejście Kambodża - Laos: zupełna prowizorka. Nowoczesne terminale po obu stronach, albo są dopierow w budowie, albo stanowią tylko element dekoracyjny.

Kiedy już, dochodząc do pierwszej właściwej budki wyciągnąłem paszport przypomniało mi się..... "O kurdę, e-wiza" - nie byłem pewien czy to przejście obsługuje e-wizy na wyjazd. I tym razem, jednak, było się bez problemów.

Dwa dolary, proszę - powiedział celnik
- Za co?
- Za pieczątkę. 
- A mogę ją sobie sam wbić?
- Proszę bardzo, zażartował przystawiając mi stempel
- Dwa dolary proszę - powiedziałem po wybiciu się z "Królestwa Cudów"
- Za co?
- No, przecież to ja wbiłem pieczątkę, odpowiedziałem wyciągając dwa dolary.

Łapówki łapówkami - to była pierwsza, którą do tej pory zapłaciłem. Nawet na granicy polsko-ukraińskiej, która w moim osobistym plebiscycie dalej zajmuje miejsce numer jeden spośród najbardziej skorumpowanych i niezorganizowanych przejść, nie musiałem dawać paszportu z wkładką. Spodobała mi się za to prostolinijność celników. Nie, że coś nie tak, coś nie przechodzi, owijanie w bawełne i musimy sprawę jakoś załatwić tylko - ja panu przybijam stempel i kosztuje to tyle i tyle. Nasi wschodni sąsiedzi powinni z Khmerów brać przykład. Dobrym pomysłem byłoby jeszcze wywieszenie cennika opłat za wjazd/wyjazd.

Po stronie laotańskiej, znów zdziwiła mnie moja uczciwość. Choć mogłem sobie bez problemu kontynuować marsz, odszukałem odpowiedniej budki z wizami.

- Wy gavaritie po ruski? Zapytał celnik
- Da, tak niemnożka. 
- Nuuuu tooooo 30 dolarów. 

Za wizę zapłaciłem 30 dolarów, plus 2 dolary opłaty manualno-manipulacyjnej. Tak oto, wszedłem w...... nicość. Najpierw czekałem..... czekałem..... czekałem i.... nic. Nie przejechał żaden samochód. Później pomyślałem, że dla zabicia nudów, zrobię sobie pieszą wycieczkę. Do najbliższej miejscowości miałem 30 kilometrów więc tak jak na pieszej pielgrzymcę. Problem w tym, że na pierwszej i ostatniej pieszej pielgrzymcę byłem jak miałem 18 lat. Kilka kilometrów pozwoliło mi zaoszczędzić dwóch napotkanych kierowców skuterków. Po kolejnej godzinie marszu, zatrzymał się kierowca czarnego pickupa.

- Na Don Det? Zapytał
- Nie, w kierunku Pakxe
- A.... do Pakxe..... ja też do Pakxe jadę. Siadaj na pakę.

Po kilku minutach: hamulce, hamulec ręczny i żona kierowcy wyskoczyła z budy i podała mi wodę. Znów ruszyliśmy, przejechaliśmy kilkaset metrów, i znów stop. Tym razem, dostałem jeszcze dwie świeże bułki z pasztetem i warzywami. W ten sposób, miałem wygodny przejazd z posiłkiem na pokładzie. Do tego, trafiłem na szybkusa. Po prostej przez większą część czasu drodzę, kierowca ciął ponad 150 km/h. Przez to, przy gwałtownym zatrzymaniu się przed wyskakującymi krowami, przez różnice w poziomie hałasu, aż porządnie rozbolała mnie głowa.

Do Pakxe zajechaliśmy wczesnym popołudniem. Zamiast szukać miejsca na nocleg, zacząłem od zrobienia rozeznania w kwestii rynku motocyklów używanych.....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz