poniedziałek, 22 stycznia 2018

Bez grosza, ale co tam? Do przodu!

Bez grosza, ale co tam? Do przodu!


Wielki Mao wita przechodniów.

Po nocy na posterunku policji granicznej dostałem śniadanie. Zastanawiałem się czy może tutaj trochę dłużej nie zostać. Po kilku łykach kawy (herbata na mnie w ogóle nie działa), stwierdziłem, że muszę szybko opuścić rejon pogranicza. Nie żeby ten był jakiś odpychający, ale ogólnie mam jakieś uprzedzenie do tego typu miejsc. A co jeśli znudziłbym się pani celnik i, za karę, był bym deportowany?
 
Po bezskutecznych poszukiwaniach bankomatu, okazało się, że byłem goły i wesoły (no, może nie do końca goły). Przede mną 400 kilometrów do najbliższego większego miasta. Uda się? Spoko - czemu miałoby się nie udać? Śniadanie zjadłem, kawę wypiłem; herbatę również. Słowem, głodny nie byłem, pić mi się nie chciało, więc niczego mi na tamtą chwilę nie brakowało. Szybko znalazłem właściwą drogę (w Taszkurganie to nie problem - miasteczko jest tak małe, że można je obejść dookoła w 15 minut), wyciągnąłem kciuk i..... nic. Kilku kierowców odwzajemniło mi gest "OK stary!".


Do najbliższego bankomatu, ponad 400 kilometrów.


 Druga próba - tym razem z tabliczką. Przyznam, że moje lenistwo osiągnęło taki stopień, że od początku mojej trasy, ani razu nie używałem tabliczki - zawsze wyciągałem kciuk lub machałem ręką. Popatrzyłem się na dwujęzyczny znak i przerysowałem na kartkę A4 chińskie znaczki. Ale byłem z siebie dumny, gdy mijający mnie przechodzień, patrząc na moje bazgroły, wykrzyknął Kaszgar! Tam właśnie jechałem. Wnet przeszło mi przez głowę, że ocena niedostateczna, która grozila mi ze sztuki na koniec gimnazjum to nie wynik mojego braku talentu plastycznego tylko , po prostu, "pani się na mnie uwzięła". 


Nawet sobie nie wyobrażacie, jaki bylem z siebie dumny po narysowaniu tego dzieła. Żeby łatwo zapamiętać zapis nazwy miejscowości po Chińsku, wbiłem sobie do głowy, ze mój cel nazywa się DomekKrzaczekJedynkaKrzyzyk.

Po chwili oczekiwania, już z tabliczką, zatrzymało się dwóch gości w pickupie. Jechali do Kaszgaru. Hurra - myślałem, że na kilka skoków będę musiał jechać - a tu taki fuks.

- Jadłeś śniadanie? Zapytał jeden z nich.
- Nie. 
- To trzymaj. 

Po jednym kęsie czegoś co przypominało ukraińskie pierożki, przypomniało mi się, że jednak jadłem rano śniadanie, więc pospolicie skłamałem. Ale co tam, i tak byłem głodny.

Panowie byli akurat w trakcie pracy więc zawieźli mnie na pobliską budowę gdzie musięli rozwiązać jeden problem. Zepsuł się silnik w koparce więc trzeba było go wyciągnąć i przewieźć do Kaszgaru do remontu. Choć kazali mi zostać w aucie, zdecydowałem się ruszyć moje europejskie pośladki i pomóc załadować potężne monstrum na pakę pickupa. Po szybkim skonstruowaniu platformy (obywatelskiej, bo 5 osób w tym uczestniczyło) i podpięciu łańcucha, okazało się, że ustrojstwo nie wychodzi.

- Skrzynia biegów trzyma. Powiedziałem, udając, że się znam na mechanice.
- cośtamcośtamcośtam - nikt z nich nie znał ani słowa po angielsku, ale dali mi do zrozumienia, że wiedzą co robią.

Po godzinie siłowania się z żelastwem i kulkuset przepalonych na darmo kilokaloriach (z KKH został mi nawyk liczenia ile zjadłem i ile energii mogę spalić w ciągu dnia; bynajmniej nie dlatego, że rozpocząłem dietę :-)).

- Chcecie to wyciągnąć razem ze skrzynią czy sam blok?
- cośtamcośtamcośtamcośtam - mniej więcej chodziło o to, że wcześniej czy później sobie poradzą.

Czas płynął, a ja, mimo zapewnień chłopaków, że dowiozą mnie do Kaszgaru, zaczynałem powoli tracić nadzieję. Zastanawiałem się, co by było gdybym miał tam spać. No tak, miejsce na rozbicie namiotu jest. Z głodu bym nie umarł, bo we wsi pewnie coś pichcą, a zaraz u stóp miałem wodę z bijącego z gór źródełka, które jak się dowiedziałem, w punkcie początkowym ma temperaturę przekraczającą 80 stopni. Spoko!

Po trzech godzinach bezskutecznej walki, kierowca pojechał po jakiegoś bardziej technicznie kumatego faceta. Ten, w białej koszuli i marynarce, w mig znalazł powód kolejnych porażek - trzeba było odłączyć skrzynię biegów żeby móc wyciągnąć blok silnika.
  
Tym razem, poszło już bez przeszkód. Kilkanaście minut później, byliśmy w drodzę do Kaszgaru. Sunąc delikatnie w dół, po idealnie gładkiej nawierzchni, mijaliśmy lodowce, stopniowo łagodniejące, i coraz bardziej suche, góry i malutkie wioski. Wszystko to, przypominało nieco krajobrazy rodem z Afganistanu. Podczas jednego postoju, nie mogłem wytrzymać ze śmiechu gdy oczom moim okazała się...... krowokoza (no ok, tak właśnie wygląda JAK; egzotyczny, ale smakiem nie różni się zbytnio od zwykłej łaciatej krowy). Moi nowi towarzysze podróży nie ukrywali konsternacji.


Krowokoza.

Oczywiście, droga z Taszkurganu do Kaszgaru to droga leżąca w strefie przygranicznej, więc zostaliśmy zatrzymani na kilku policyjnych punktach kontrolnych. Po Pakistanie, została mi jakaś niechęć do policji. Spodziewałem się debilnych pytań typu "Dla jakiego wywiadu pracujesz?" czy "Ilu masz chińskich znajomych na facebooku?". Nic z tych rzeczy - rzut okiem w paszport i grzeczne "Życzymy miłego pobytu w Chinach". 

Wieczorem, po przejeździe przez góry, w których złapała nas koszmarna ulewa (przez chwilę czułem się jakbym wrócił spowrotem na KKH), oczom moim ukazała się.... baza kosmiczna. Zaraz, chwila - to jednak nie była baza kosmiczna. Tak tylko mi się wydało gdy zobaczyłem rozświetlony tysiącami neonów, nowoczesny Kaszgar. Żeby poczuć potęgę Chińskiej Republiki Ludowej, ten kraj najlepiej oglądać nocą.


Baza kosmiczna? Nie - to ośrodek sportu i rekreacji w Taszkurganie.

Mój kierowca mnie nie opuścił do końca. Zabrał mnie na kolację, a następnie do hotelu. Trochę się obawiałem, że będzie chciał mnie w jakiś sposób wykorzystać - przypomniały mi się propozycje ze strony dwóch homobiseksualnych kierowców z Turcji. Na szczęście, jednak, obyło się bez dodatkowych przygód.

Rano, obok mojej poduszki, znalazłem paczkę fajek i notkę po chińsku. Gdy zaniosłem ją do pani w recepcji, dostałem herbatę i ciepłe śniadanie w postaci...... klusek śląskich - w każdym razie tak to wyglądało. Od początku dnia byłem pozytywnie pobudzony i pełen energii. Albo jest to wynik wjazdu z obszaru niskiego ciśnienia w obszar wysokiego ciśnienia (czyli zjazdu w dół), albo po prostu wynik wszechogarniającej nowości, którą tak bardzo lubię po wjeździe do kolejnego kraju.

Poszedłem do miasta na szybki rekonesans i zastanowiłem się czy zostać tu dłużej. O tak - zostaję do poniedziałku. Tymbardziej, że mój kierowca, pokazał mi hotel dla Chińczyków, w którym łóżko w pokoju trzyosobowym, kosztuje 1,5 dolara. Przez następne dwa dni, naszpikuję się witaminami z owoców z rozstawionych po całym mieście straganów, oraz spróbuję się odnaleźć w nowej rzeczywistości i wtopić się w tłum. No, chyba, że wcześniej, policja zrobi najazd na hotel i mnie stąd wykopią (ale i tak znalazłem już inną opcję za podobną cenę :-)).

Kilka wrażeń po pierwszym kontakcie z Chinami: 

- nocą, czuję się jakbym był na innej planecie
- większość napisów jest po chińsku - znów, czuję się jak analfabeta.
- większość osób nie mówi po angielsku
- na ulicach jest czyściutko
- ludzie są pomocni
- tutaj nie pie***li się głupot o budowach nowych dróg i budynków - tutaj, to się po prostu robi.
- jest bardzo higienicznie - nawet na wsi
- jedzenie jest tanie i dobre (choć pikantne)
- bankomaty są i działają z europejskimi kartami
- pieniądze wyglądają jak żywcem wyjęte z gry Monopoly
- papierosy są tanie i dobrej jakości (JUPPI!)
- palić można wszędzie (JUPPI!)
- większość osób pali (JUPPI!)
- zapalniczka kosztuje mniej niż 10 centów (JUPPI!)
- Internetu nie ma :-(. Właściwie to jest, i to bardzo szybki, ale większość stron jest zablokowana. Internet w Chinach przypomina mi nieco wielką wewnątrzkrajową sieć lokalną. W kilku kafejkach internetowych, mój program dostępowy do VPNu nie zadziałał. Informatycy - wspomóżcie co łaska i rzuccie jakimś pomysłem na ominięcie Wielkiego Chińskiego Firemuru w kafejkowych warunkach (jakiś darmowy proxy vel. program dostępowy, który nie będzie wykrywał się jako koń trojański).

Najlepsze jest to, że odniosłem wrażenie, że wyjechałem z jednego uporządkowanego i czystego kraju (Iran), przejechałem przez wielki chaos (Pakistan) i wjechałem spowrotem do dobrze zorganizowanego społeczeństwa (Chiny). Upraszczając: komuna --> demokracja --> komuna. Nie chcę powodować niepotrzebnej polemiki - każdy ustrój ma swoje wady i zalety. Ja swoje zdanie mam i prędko go nie zmienię.


Przypomina trochę plakat rewitalizacji pewnego placu w pewnym mieście. Z ta jednak różnica, że tutaj, zaraz za nim, prężnie trwają prace budowlane.

Przez następne kilka tygodni, chciałbym się przekonać czy:

- jakość wykonania chińskich produktów jest faktycznie koszmarna.
- chińskie jedzenie i mleko jest trujące
- chińczycy są niekulturalni i niecywilizowani (już wiem, że nie)
- ludzie w Chinach faktycznie znikają.
- czy komuna jest zła.
- jaki jest stosunek Chińczyków do ich rządu i panującego w Chinach, ostrego prawa.
- rozbicie namiotu "na dziko" jest w Chinach faktycznie nielegalne i jakie niesie to za sobą konsekwencje


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz