sobota, 20 stycznia 2018

Erbil czas opuścić

Erbil czas opuścić

Trochę znudzony opustoszałym Erbil postanowiłem ruszyć się gdzieś dalej. Kierunek - wschód, w stronę granic z Iranem ale nie przy samej granicy; cel - wieś, obojętnie jaka. Plan zakładał zlapanie stopa w obranym kierunku i prośba do kierowcy o zatrzymanie się w miejscu, które mi się spodoba.


Niezbyt dobry dzień na wyjazd sobie wybrałem - piątek w większości krajów muzułmańskich to tak jak u nas niedziela. Ciężarówki w większości stały w miejscu. Mimo wszystko, jazda stopem w Iraku jest bardzo łatwa - ludzie potrafią się zatrzymać nawet zanim się zdąży pomachać łapką czy inną częścią ciała. 

Goeff polecił mi miejscowość Shaqlava. Pojechałem tam - faktycznie świetnie tylko gdyby nie było takich tłumów. Miałem ochotę zaszyć się gdzieś w górach i przespać pod namiotem. Tutaj było wszystko - piękne widoki, czysty górski potok i...... połowa populacji Iraku.


Gdyby nie tłumy ludzi obok rzeki, mógłbym tu nawet zamieszkać.

Jadąc dalej, natknąłem się na małą wioskę. Nie wiem nawet jak się nazywała bo nie było jej na mojej mapie (a właściwie to zdjęciu mapy, które zrobiłem telefonem wcześniej w księgarni). Leżała jakieś 70km od przejścia granicznego, ok. 5km od głównej drogi. 



Ot, taka sobie zwykla wioska. 

Idąc wąską dróżką usłyszałem za sobą krzyk - ktoś wołał mnie do okna. Ahmed, bo tak miał na imię, zaprosił mnie do siebie na obiad, herbatę i..... właściwie to mogłem zostać na noc. Od tego momentu zaczęło się życie społeczne. Najpierw do domu przychodzili kolejni krewni przedstawiając się, przypatrując się ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy. Później, gdy już słońce powoli chowało się za horyzontem, zaprowadzili mnie na główny placyk - wioska okazała się nie tak mała jak wydawało mi się z daleka. Co prawda, żeby przejść z jednego końca na drugi wystarczyło ok. 5 minut ale była nawet kawiarnia i kilka sklepików.


Na placyku była akurat jakaś impreza. Wszyscy tańczyli wokół źródełka. Jak tylko wszedłem z aparatem, przez pół godziny (!) trwała sesja zdjęciowa. Wszyscy chcieli sobie ze mną zrobić zdjęcie. Praktycznie nie mogłem ruszyć się z miejsca. Ci, którzy znali angielski zadawali masę szczegółowych pytań: skąd jadę, gdzie jadę, jak nazywa się mój hotel, kogo znam w Iraku, co myślę o Ameryce, co o Islamie i podstawowe pytanie, od którego zaczynali konwersację - czy jestem dziennikarzem.


Na "sesji" pod tym drzewem spedzilem chyba z pol godziny. 

Wszystko było super - miałem masę nowych znajomych :P na facebooku :-). Każdy wykarmił mnie czym akurat miał. Dosłownie raj. Do pewnego momentu.....

Rosły mężczyzna poklepał mnie po plecach i grubym głosem powiedział:

"Be careful about the area."

"Why?", odpowiedziałem

"It's the mountains - three journalists were kidnapped here 2 years ago", wyjaśnił duży pan.

"But, I'm not a journalist"

"That's ok then" - odpowiedział krótko i sobie poszedł.

W tym momencie poczułem się dziwnie. A może te zdjęcia robią żeby przekazać je komuś kto zna kogoś kto zna kogoś innego, który może..... wolałem nie myśleć. Zamiast tego skupiłem się na poszukiwaniu miejsca na rozbicie namiotu bo słońce chowało się coraz bardziej poza góry.

Rozglądając się dookoła miałem dwa wyjścia - albo wzgórze albo dolinę. Wybrałem drugie - łatwiej zejść a ja robiłem się trochę śpiący. Znalazłem fajne miejsce pomiędzy drzewami, rozbiłem namiot, czekałem czy ktoś mnie zauważy i podejdzie ale po godzinie przekonałem się, że mój wybór był jak najbardziej trafny. Skupiłem się więc na podziwianiu słońca dosłownie tonącego w falistym górskim horyzoncie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz