sobota, 27 stycznia 2018

Papierki, kokoski i morze - czyli kolejna wycieczka po wlepkę.

Papierki, kokoski i morze - czyli kolejna wycieczka po wlepkę.


Tym razem, wycieczkę do urzędu, umilił nam szum morza i dyndające na wietrze liście palm kokosowych.

Nie wiem czy dzięki imbirowi, czy dzięki zastrzykowi adrenaliny spowodowanemu perspektywą wbicia kroplówki, ale grypa zaczęła mi powoli mijać. Włączyli mi również internet w domu więc nie musiałem co trzy dni biegać do kafejki żeby sprawdzać pocztę.
 
Żeby nie było do końca tak kolorowo, niestety, znów zaczął dobiegać końca mój pobyt w Chinach. Ponieważ kary za przedłużenie sobie czasu przydzielonego na wizie są słone (ok. 15 usd za każdy dzień i możliwość niedostania już więcej wizy), nie chciałem ryzykować łamania prawa imigracyjnego. Z drugiej strony, nie chciało mi się również robić dwóch wycieczek do Guangzhou składających się z 4 godzin w pociągu w jedną stronę, kilku godzin biegania po mieście, i 4 godzin w pociągu spowrotem.


Lubię pociągi, ale 4 godziny w jedną stronę tam i spowrotem do miejsca, w którym już byłem jawiło mi się nieco jako "pusty przebieg". 

- Laura, my znamy komendanta policji, prawda?
- Tak, kilku moich byłych kolegów z klasy jest też policjantami, a coś potrzebujesz?
- Nom, chciałbym sobie zrobić zdjęcie w czapce policyjnej. A tak serio, to chciałbym zapytać czy jest możliwość przedłużenia wizy w Yangchun - w końcu to nie jest jakaś wioska zabita dechami. 

Laura zadzwoniła do pana komendanta. Po półgodzinnej rozmowie, okazało się, że jest możliwość wbicia nowej wlepki w leżącym nieopodal Yangjiang. Pan komendant zapewnił również, że wszystko powinno odbyć się bezproblemowo i szybko.

Kilka dni przed wycieczką do Słonecznej Rzeki, udaliśmy się z Laurą na komisariat by załatwić meldunek. Nie było wniosków po angielsku, więc wszystkie dane, wklepała do komputera nieobeznana z meldowaniem obcokrajowców policjantka. Oczywiście, nic nigdy nie może być w 100% dobrze, więc na wydruku, który już rozumiałem bo był po chińsku i angielsku, moja data wjazdu kompletnie rozbiegała się z datą widniejącą na pieczątkach. Niestety, zadowolenie z pola "address in China", przysłoniło mi wzrok i chochlika drukarskiego dojrzałem dopiero na długo po wyjściu z posterunku więc zdecydowałem już tam nie wracać, licząc na to, że w Yangjiang, nikt się nie przyczepi.



Mając sumiennie odrobioną pracę domową, nie miałem powodów by przejmować się drobnostkami. 

Odnośnie samego czepiania się, tym razem, moim ogromnym atutem był fakt, że wiedziałem jakie dokumenty trzeba przygotować. Policzyłem dni w kalendarzu i powiedziałem Laurze, że do biura SBecji, najlepiej byłoby się wybrać w poniedziałek. Laura zapewniła mnie, że załatwi transport i żebym się o nic nie martwił - co było całkiem logiczne bo w weekendy mam najwięcej zajęć a wolne mam tylko w poniedziałki i piątki. W niedzielę po zajęciach, przypomniało mi się jednak, że nie znam przecież adresu PSB, a że wydział imigracyjny zajmuje się również emigracją (czyt. sprawami paszportowymi Chińczyków), pan komendant mógł źle zrozumieć pytanie. W myśl zasady "przezorny zawsze ubezpieczony" - czy jakoś tak - wolałem sprawdzić w internecie informacje. Internet to wielkie kompendium wiedzy, wyrocznia i nieocenione ułatwienie. Niestety, by znaleźc odpowiedzi na konkretne pytania, trzeba wiedzieć jak te pytania do Wujka Google formułować. Przez nieznajomość języka, wyszukanie informacji o PSB w Yangjiang, zajęło mi ponad godzinę. Wszystko dlatego, że hasła "PSB Yangjiang, Entry and Exit Yangjiang, Public Security Bureau Yangjiang, Visa extension Yangjiang, itp", zwracały właściwie puste wyniki, z których jedyne w zrozumiałym dla mnie języku to forumowe przepychanki amerykańskich nauczycieli angielskiego, wystawionych rzekomo do wiatru przez właścicielkę jednej z lokalnych szkół językowych. Na szczęście, wujek Google, daje nam do dyspozycji fajowe narzędzie o nazwie translator. Odszukałem chińską nazwę PSB, jak i chiński zapis Yangjiang. Znalazłem stronę biura SBcji, która jednak w sprawach wizowych, odsyłała, na stronę prowincjonalnego PSB w Guangzhou. Jak na złość, zakładka ENGLISH, nie chciała działać. Dalej, przeklejając zawartość, całych stron do google translatora i odliczając kolejno, który link zaprowadzi mnie do miejsca, które szukam, trafiłem na listę wydziałów imigracyjnych PSB w Guangdong poza Guangzhou. Na liście, zawierającej kilkanaście miast, znalazł się również YangJiang.



Strony po chińsku potrafię już przeglądać bez niczyjej pomocy. Jeszcze trochę i przyjdzie czas na czytanie lokalnej prasy.

Uzbrojony w tabelkę z numerami telefonów i adresami, tak po chińsku, jak i po angielsku, mogłem już spać spokojnie.

W poniedziałek rano zadzwoniła Laura mówiąc: "Wyjeżdżamy o 9:00, ok?". "No tak, zapomniałem się umówić na godzinę wyjazdu" - pomyślałem, patrząc na zegarek pokazujący 8.40. Po szybkim prysznicu i upewnieniu się, że mam wszystko, zbiegłem na dół by spotkać się z Laurą, która już czekała.
- Zamówiłam taksówkę. 

W Chinach, podobnie jak w innych wschodnich krajach, pozamiejskie taksówki spełniają rolę busików. Dzieli się je z innymi pasażerami, a przejazd jest czasem tańszy niż przejazd autobusem. Dodatkowy plus tego typu usługi jest taki, że niekiedy, jak dobrze porozmawia się z kierowcą, dowiozą nas pod adres, który nas interesuje. Taksiarze, spełniają również rolę kurierów. Można im wręczyć zaadresowaną kopertę by za kilkadziesiąt minut, ważna wiadomość czy paczka, pojawiła się u adresata. Niestety, nasza taksówka "na specjalne zamówienie", spóźniła się godzinę. W trakcie czekania, Laurę zjadał stres, że się nie uda. Ja, zgodnie z wcześniejszymi zaleceniami i pewny mojej prawidłowo odrobionej "pracy domowej", o nic się nie martwiłem. Trochę mi się jej jednak szkoda zrobiło, więc z grzeczności musiałem udać, że się przejmuję:

- Targujemy cenę, powiedziałem
- Ale taryfa jest tania, zresztą ja płacę. Jeszcze w ogóle nas nie wezmą.
- To co? Ale dla zasady. On się spóźnia, więc my targujemy cenę o połowę albo mniej. 
- Nie tak powinno być. Powinni nam byli powiedzieć, że nie mają wolnego auta. 
- Tymbardziej mamy powód do targowania ceny. Jesteśmy w Chinach i tu podobno reputacja i kultura MA znaczenie. Nie możemy więc dać się firmie zrobić w balona.



W Chinach, podobnie jak w wielu innych krajach, zbiorowe, pozamiejskie taksówki pełnią rolę busików i..... kurierów.

Nie wiem, ile kosztowała taksówka i ile Laura faktycznie zapłaciła. Mnie ochota na składanie reklamacji przeszła gdy tylko okazało się, że trafiliśmy na kuriera-wyścigowca i byliśmy potraktowani jak przesyłki ekspresowe. Do tej pory, mój stereotyp chińskiego kierowcy, pokrywał się ze stereotypem szwedzkiego dziadka za kierownicą. Tym razem jednak, podczas gdy Laura nabawiła się poważnej choroby lokomocyjnej, mnie brakowało tylko pop-cornu jak lawirowaliśmy pomiędzy skuterami, ciężarówkami, nagminnie cięliśmy podwójne ciągłe i wyprzedzaliśmy po poboczu. Swoją drogą, nie mam pojęcia jak można dostać choroby lokomocyjnej na drodzę, która jest płaska jak stół.
 
Zostaliśmy podstawieni pod samo PSB. Zgodnie z moimi przypuszczeniami, mimo, że zajmują się sprawami wizowo-paszportowymi obcokrajowców, na miejscu nie było żadnej informacji, po angielsku. Rzuciłem szybko okiem na stoliki, na których również nie było żadnych wniosków wizowych. Plus był taki, że dla interesantów, zostało przeznaczone tylko jedno piętro więc nie trzeba było latać po żadnych schodach. Postanowiłem skorzystać z mojego niezawodnego sposobu na "sierotkę Marysię", czyli pytać funkcjonariuszy o interesujące mnie rzeczy - dla upewnienia, po kilka razy o te same informacje. Żeby jednak nie wyjść na idiotę, za każdym razem, pytanie formułowałem oczywiście inaczej. W ten sposób, bardzo szybko dostałem wniosek, po którego uzupełnieniu zostałem skierowany do właściwego okienka. Miła pani przyjmująca wniosek, porozmawiała trochę ze mną, a trochę z Laurą. Tym razem, o dziwo, nie dostałem żadnego pytania o powód przedłużenia wizy.
- Mogę Ci dać tylko 30 dni, ale po tym czasie, musisz opuścić Chiny [Zabrzmiało bardzo poważnie, ale chodziło o to, że wizę można przedłużyć dwukrotnie, a to było moje drugie przedłużenie]
- A mogę prosić żeby ostatni z tych 30 dni był 10 stycznia?
- A dlaczego? Liczymy od daty złożenia wniosku więc będzie 4 stycznia
- Tak na wszelki wypadek, gdyby były jakieś problemy przy wyjeździe - to jest tylko kilka dni, a ratuje mnie od możliwości złamania prawa. 
- Dobrze, spróbuję zrobić tak by nowa wiza kończyła się 10 stycznia. 
Oznaczało to, że mój wniosek został przyjęty i bez żadnych problemów zostaliśmy poproszeni o wniesienie opłaty w wysokości 160 juanów. Jak się później okazało, to Laura pozytywnie zaliczyła mój wizowy "interview".
Z szybkiej wycieczki objazdowej, Yangjiang, wydało mi się bardzo podobne do Yangchun, więc nie chciało mi się wracać do tego samego miejsca tylko po to by odwiedzić nowych znajomych z urzędu. Za namową Laury, zdecydowałem się wypełnić druczek o przesłanie paszportu pocztą. Miałem trochę pietra czy paszport na pewno dojdzie. Z jednej strony, procent przesyłek zagubionych jest w Chinach niższy niż w Polsce. Z drugiej, porównując procenty, w kraju który liczy ponad miliard mieszkańców z krajem, który mieszkańców ma nieco ponad 38 milionów, oczywistym jest, że ostateczna liczba tych zgubionych paczek będzie, w przypadku pierwszego, dużo większa.
 
Nie chciałem się jednak przejmować na zapas. Byliśmy bardzo zadowoleni, że tym razem, wizyta w PSB zajęła nam pół godziny i nie było żadnego odsyłania do innych miejsc, biegów przełajowych na orientację ani wbiegania i zbiegania po wąskich ruchomych schodach - jak dobrze znać zasady gry, w której się bierze udział.

Laura przypomniała mi, że Yangjiang leży nad morzem. Zaproponowała więc małą wycieczkę na plażę. Zgodnie z mapą, miasto powinno faktycznie być nad Morzem Południowochińskim, które jest częścią Oceanu Spokojnego. Stan faktyczny jednak jest nieco inny. Najbliższa plaża, położona jest w miejscowości Djapu, ok. 60 km od Yangjiang.



I co z tego, że zimno? Po chwilach stresu, relaks nad brzegiem morza - bezcenny.

Po dotarciu na miejsce, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że "gdzieś już to widziałem".No tak, drugi Sopot!. Dookoła pełno straganów, sprzedających importowane niewiadomo skąd, wątpliwej jakości pamiątki, knajpki z potrawami z całego świata serwujące, w istocie "świeże" rozmrażane ryby z najbliższego marketu i riksiarze nawołujący do przesadnie drogiej, masochistycznej wycieczki po okolicy niewygodnym, hałaśliwym tuk-tukiem z wydechem zamontowanym w taki sposób, by świeżość nadmorskiego powietrza nie okazała się dla przyjezdnych z dużych miast zbytnim szokiem.


Jeden ze straganików rodem z Sopotu. Brakuje jeszcze tylko ciupag i miniaturek Smoków Wawelskich.

Dodatkowo, Djapu to jedno z tych przerażających miasteczek rodem ze Strefy Mroku. Mimo ogromnej infrastruktury turystycznej, dziesiątek knajpek, drogich hoteli i letniskowych willi, poza sezonem, na ulicach nie ma prawie żywej duszy. W środku zimy, mimo sterylnej plaży wyściełanej równiutko wyprasowanym piaskiem i przyozdobionej rządkami palm kokosowych, Djapu, do złudzenia przypomina miasto duchów.


Poza sezonem, populacja Djapu drastycznie spada i większość budynków świeci pustkami.

Pustki nie przeszkadzają jednak niektórym sprzedawcom pamiątek otwierać swoich kramików, a administracji plaży zbierać słoną opłatę za wstęp. Jak na ironię, kilkaset metrów od płatnych bramek są wejścia bezpłatne - na dokładnie tę samą plaże. 


Wstęp na sterylnie czystą i zadbaną plażę może być płatny lub nie - "każdemu według potrzeb".

Szwędając się po piasku w poszukiwaniu skalopków, które widziałem wcześniej na straganach, zastanawiałem się, po co właściwie chińczykom plaża. Tutaj nie ma zwyczaju opalania się. Chińczycy brzydzą się ciemnego koloru skóry, a koncerny kosmetologiczne czerpią ogromne zyski ze sprzedaży produktów...... wybielających. Plażę, chińczycy wykorzystują do romantycznych spacerów, relaksu od zgiełku dużego miasta, uprawiania sportów wodnych, a także jako tło do zdjęć ślubnych i........ miejsce kultu zmarłych, o czym przekonałem się nadeptując przez przypadek na kadzidełko, które było częścią czegoś co wyglądało na "krąg duchów". Nie mam pojęcia czy czyjeś prochy zostały tam akurat rozsypane, czy kadzidełka, razem z papierowymi pieniążkami, domkami i innymi potrzebnymi w życiu pozagrobowym rzeczami zostały zapalone ku pamięci. w każdym razie, nie chciałem się tym przejmować.


W kraju, w którym nie ma zwyczaju opalania się, plaża to idealne miejsce na romantyczne spacery, zdjęcia ślubne lub...... uczczenie pamięci zmarłych.

Niestety, nie udało mi się znaleźć ani jednego przegrzebka, a wszystkie inne muszelki, zebrałem dla Pana Whyetta i jego żony, którzy zaprosili nas na domową kolację w zachodnim stylu. Po tygodniu, na szczęście, poczta również nie zawiodła i koperta z moim paszportem nie trafiła w niechlubny poczet paczek zagubionych.



No to Święta w Yangchun już pewne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz