wtorek, 23 stycznia 2018

Chiny/Hong Kong

Chiny/Hong Kong - Wielkiego Mao czas pożegnać (na chwilę :-P)

Gdy mój czas w Chinach zaczął dobiegać końca, zacząłem się zastanawiać, w którym miejscu będzie najlepiej przedłużyć wizę. Chiny to ogromny kraj, gdzie trzydzieści dni pobytu to stanowczo za mało by móc mówić o jakiejkolwiek, chociażby najmniejszej, wizycie turystycznej.

W wyniku małej burzy mózgu, przyszły mi do głowy dwie opcje:

1. W ostatnim tygodniu trwania pobytu, zgłoszę się do jakiegoś miasta prefekturalnego w okolicy, złożę podanie, zapłacę i wykorzystam kolejne trzydzieści dni.

Albo....

2. Przecież mam dwa wjazdy do 21 października, z trzydziestodniowym pobytem każdy - wystarczy, że stąd wyjadę, zrobię pranie i wrócę spowrotem.
 
Zdecydowałem się na opcję drugą - opuścić Chiny - tylko gdzie? Na pewno nie spowrotem na północ. Szybki rzut oka na mapę..... zaraz, gdzie to było...... jak to się w ogóle nazywało...... o jest - Hong Kong! Przecież mam tam znajomą, a jestem całkiem niedaleko (jak na odległości w tym kraju), więc można sobie zrobić wycieczkę. Wysłałem maila, umówiliśmy się na 5 lub 6 października.

Hong Kong to państwo-miasto (złożone z ponad tysiąca kilometrów kwadratowych wiosek i miast), stanowiące tzw. SAR (Special Administrative Region), czyli Specjalny Region Administracyjny, cieszący się bardzo dużą autonomią od Chin kontynentalnych. Oznacza to między innymi, że aby tam wjechać, nie potrzeba nam mieć wizy. Wystarczy tylko ważny paszport i już, obywatele większości państw mogą przebywać na terenie niepodległej aglomeracji z własnym rządem i własną walutą do 90 dni.


Let's go.....

Trochę czasu mi zajęło by z Yingpan wydostać się spowrotem na autostradę. Za to w dzień podróży, przestało na jakiś czas padać. Z autostopem nie było problemu. Co prawda, zatrzymywały się taksówki, ale ich kierowcy doskonale wiedzięli o co chodzi - podwozili mnie kawałek i wsadzali do samochodu kolegi by ten dowiózł mnie dalej.

Do Zhanjiang, dostałem się w cztery godziny od wyjścia z hotelu. Tam krzyżowały się autostrady na wschód i na południe. Trochę mnie kusiło by zboczyć z drogi i udać się na białe plaże wyspy Hainan (np. do Haikou), ale jakoś opanowałem kolejną zachciankę. Zbyt mało czasu mi zostało, a to co było przede mną, troszkę mnie przerażało.
 
Stojąc na potężnej, budzącej grozę i trzęsącej się jak galaretka gdy przejeżdżały ciężarówki rampie, trzymając bilecik z nazwą miejscowości Guanghzou, udało mi się złapać...... długodystansowy autobus. Znów kierowca, zgodził się wziąć mnie na gapę.
 
Ja jednak planowałem odbić w prawo, ok. 100 kilometrów od wielkiego miasta i ominąć je dołem. Akurat niedaleko miejsca, w którym planowałem wykonać "manewr skrętu", autobus miał postój. Podziękowałem za podwózkę i w strugach, znów mocnego, deszczu ruszyłem w kierunku znaku, by z bliska zobaczyć gdzie jestem. "Ok. Najbliższa miejscowość 12 kilometrów stąd, więc tam spocznę sobie na noc", pomyślałem sobie. Zbyt mocno padało żeby przerysowywać nazwę miejscowości ze znaku. Zrobiłem więc zdjęcie i w parkingowej restauracji, namalowałem moje najnowsze dzieło, zatytuowane "En Cheng" (vel. lądujące UFO obok bójki w barze). 


Dlaczego wrzucam tutaj tak beznadziejne zdjęcie? Dzięki niemu, technologia cyfrowa zadziałała tym razem jak parasol :-).

Encheng, okazało się być miasteczkiem wypoczynkowym, gdzie w najtańszym hotelu, liczyli sobie 100 juanów za nocleg - brak dormitoriów i hosteli. Łażąc po miasteczku, wreszcie znalazłem, otwarte drzwi. W środku posążki Buddy i kadzidełka. Przez chwilę, zwątpiłem czy wszedłem w dobre miejsce, ale pani, która niczym zjawa, wyłoniła się z ciemności, wytłumaczyła, że był to tani hotelik, były wolne pokoje, a cena noclegu nie była wygórowana. Cóż, pokój przypominał faktycznie nieco klasztorną celę, ale za to nic mnie nie pogryzło. Nasępnego dnia, miałem wyjechać wcześnie rano, ale Pani udała się na zakupy, zupełnie o mnie zapominając i zamykając grube drzwi od zewnątrz. Mnie tam było wszystko jedno, o ile pojawi się za dnia - miałem jedzenie, miałem papierosy i kawę, więc było oki doki.
 
Na szczęście, jakoś blisko południa, zostałem uwolniony. Zamiast wrócić się kilka kilometrów do autostrady, zdecydowałem, że pojadę do przodu zwykłą drogą krajową i gdzieś po drodzę wbije się na trasę. Kolejne miasta zaliczałem dość szybko, nieco błądząc po drodzę, ale wjazdu na autostradę w pobliżu żadnego nie widziałem. Za to, czułem się jak Marco Polo odkywając na mojej trasie przejazdu niemałe, skupiska ludności, których nie było na mojej mapie zajmującej niegdyś całą podłogę w średniej wielkości pokoju. W jednym z nich, na granicy delty Rzeki Perłowej, na poważnie zabłądziłem. Zaczynało się powoli ściemniać, a ja przypomniałem sobie o moim skrytym marzeniu by umieć latać. Uniósłbym się wtedy na chwile w górę, łypnął okiem jak to wszystko wygląda i wrócił na drogę.

Oceniłem szybko sytuację - wokoło same sklepy, ale w każdym obsługa ma komputer podłączony do internetu. Wszedłem do jednego z nich i wytłumaczyłem, że chciałbym skorzystac z mapek google. Następnie poprosiłem o pomoc w określeniu miejsca gdzie się znajdowaliśmy. Zagadaliśmy się tak długo, że panie by się mnie pozbyć napisały mi po chińsku kolejne ulice, które powinienem przejść do wjazdu na autostradę.
 
To zapoczątkowało serię szczęśliwych wydarzeń. Gdy tylko wyszedłem na zewnątrz, otoczyli mnie moto-taksiarze. Za chwilę zatrzymał się radiowóz - panowie policjanci, dowieźli mnie do drogi wlotowej. Tam, mimo próby zatrzymania przez policję autostradową, przeszedłem parę kroków za bramki by w dobrym miejscu, na rampie móc złapać stopa. Znów stałem się gościem kierowcy autobusu, jadącego do samego Shenzen, który gdy zobaczył zawartość mojego portfela, pokręcił tylko głową, kazał mi zająć miejsce z tyłu i wręczył wodę.

Okazało się, że znalezienie autostrady było wielkim fuksem. Słońce zaszło wkrótce po tym jak wsiadłem do autobusu. Delta Rzeki Perłowej to setki kilometrów kwadratowych jednego, wielkiego terenu zabudowanego. To co na mapie widnieje jako Guanghzou, Shenzen, Foshan czy Dongguan, w praktyce wygląda jak kolejne dzielice ogromnego miasta.



Tak wygląda delta Rzeki Perłowej ze zdjęcia satelitarnego. Setki kilometrów kwadratowych jednego, wielkiego, terenu zabudowanego. Żeby oddać skalę - z Guanghzou do Shenzen jest ok. 150 kilometrów.


A takim widokiem można się cieszyć z poziomu ulicy.
 Na miejscu, wszedłem w ciemne zakamarki. "Najpierw najważniejsze - kawa, a później zastanowię się co dalej", pomyślałem. Udałem się więc do sklepu, w którym poprosiłem o kubeczek i ciepłą wodę (W Chinach, nie ma problemu z przegotowaną wodą - jest wszędzie tam gdzie są jacyś ludzie). Następnie wyciągnąłem 30 juanów z portfela i zapytałem czy mogę gdzieś się za to przespać.

- Jasne - odparł jeden z klientów. - Skończ pić i Cię zaprowadzę. 
 
Chłopak oprowadził mnie po kilku hotelach, z których, w żadnym, z powodu braku chińskich dokumentów, mnie nie chcięli. W końcu, udaliśmy się do droższego, gdzie nocleg kosztował 70 juanów. Kazał mi zostawić sobie dychę na jedzenie i sam dołożył 50. W ten sposób, na jedną noc, dostałem ogromny pokój z łazienką.
 
Następnego dnia, zrobiłem sobie małe zapasy tytoniowe. Dostałem się do przejścia granicznego, które po stronie chińskiej można przejść na pieszo. Po stronie autonomii jednak, jedyne wyjście z budynku jest przez stację kolejową, a bilet na pociąg kosztuje 20 dolarów hkd (przelicznik hkd -> juan jest mniej więcej 1:1). Na szczęście, znalazłem w kieszeni akurat 30 juanów więc, zaraz po wymianie pieniędzy, szybko się ich pozbyłem. 


Przejście graniczne między Chinami a Hong Kongiem.

Przechodząc przed odprawę celną, udałem, że nie widzę wielkiego znaku mówiącego, że można przenieść legalnie tylko 19 sztuk papierosów. Przy celniku kontrolującym bagaż, udałem, że się zgubiłem i nie wiem w którą stronę iść. W ten sposób, odpadłem z wyliczanki, kto ma położyć torbę na maszynie prześwietlającej zawartość. Gdy na miejscu zobaczyłem cenę paczki fajek, złapałem się za głowę - tyle kosztował mnie średnio dzień życia w chinach!
 
- Jesteś twardy, dasz sobie radę - usłyszałem od Ady, u której jestem.

Teraz sobie siedzę i ze stresu, że jeśli nie znajdę ulicznych sprzedawców papierosów z kontrabandy, niedługo przyjdzie mi wydać małą fortunę, odpalam jedną fajkę za drugą i obżeram się słodyczami.....


Piętrowe autobusy, ruch lewostronny, drogie papierosy i kolorowe neonki - czyli mieszanka Wielkiej Brytanii z Chinami.

Swoją drogą, muszę przyznać, że zaskoczyłem sam siebie, wykazując się brytyjską, jak przystało na pierwszy dzień w byłej kolonii, punktualnością. Z Adą, umówiłem się w jednym z centrów handlowych Hong Kongu, 5 października, około godziny 15. Zdziwiłem się i to bardzo, gdy wysyłając smsa, że jestem już na miejscu, zegarek pokazał akurat 14:58. Biorąc pod uwagę, że po drodzę błądziłem i jechałem tam pierwszy raz, niezły wynik. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz